Poza Chinami

BORNEO w jeden dzień?

on
28 maja 2018

Happy Chinese New Year – ogromna tablica LEDowa rozświetla mrok ze ścian jednego mijanych hoteli. Choć dzięki trzygodzinnemu opóźnieniu lotu z Hong Kongu Kota Kinabalu obserwuję w środku nocy, na pewno nie mam przywidzeń. W przekonaniu tym utwierdzają mnie kolejne mijane znaki, z wisienką na torcie, czyli billboardem z którego prezydent miasta wraz z małżonką składają najlepsze życzenia z okazji zbliżającego się Roku Psa. Pokonując opustoszałe ulice z nieznaną prędkością (wskaźnik prędkościomierza uparcie tkwi na zerze) wyciskającą z pamiętającego lepsze dni samochodu marki Proton ostatnie soki, zastanawiam się, czy rozpraszać kierowcę pytaniami. W końcu na dłuższej prostej zagaduję go o wszechobecne „krzaczki”. Na moment przestaje żuć tytoń i wczepiony w kierownicę odpowiada przyzwoitą angielszczyzną – „Chińczycy kontrolują 90% firm i zakładów w Sabah. Rząd wszystko wyprzedaje”.

Faktycznie, przyglądając się mijanym restauracjom i zakładom obwieszonym lampionami i tradycyjnymi noworocznymi znakami, odnoszę wrażenie, że nie wyjechałem wystarczająco daleko.

 

Kilka dni później ponownie siedząc o czwartej nad ranem w taksówce – tym razem zmierzając w przeciwną stronę – czuję ekscytację. Po czterech dniach typowo rodzinnych wakacji spędzonych naprzemiennie na chronieniu córki przed zakopanymi w plaży krwiożerczymi krabami, wspólnym moczeniu kolan w Morzu Południowochińskim i całych nóg w basenie dla dzieci, nadszedł czas bardziej mobilnej turystyki (a przynajmniej jej namiastki). 40 minut lotu i samolot Air Asia miękko osiada na pasie startowym w Sandakanie. Bycie wysokim jak zwykle w Azji nie popłaca; moje kolana są zachwycone, gdy wypycham się w końcu spomiędzy foteli i pokonuję pieszo drogę z samolotu do niewielkiego budynku lotniska. Przed lotniskiem szybko dobijamy targu i wynajmujemy samochód z kierowcą na cały dzień. O ile samotnie impreza jest raczej nieopłacalna, tak już w trzyosobowej grupie wychodzi około 70zł na głowę, a jesteśmy w stanie dostać się praktycznie wszędzie. Jako jedni z pierwszych tego dnia turystów docieramy sprawnie do jednego z obowiązkowych punków wizyty na Borneo – Sepilok Orangutan Rehabilitation Centre.

Centrum Rehabilitacyjne Orangutanów w Sepilok istnieje już ponad pół wieku, dając na 43km2 schronienie około 80 orangutanom i będąc największym na świecie naturalnym siedliskiem tych zwierząt. W przeciwieństwie do wielu parków, gdzie zwierzęta trzymane są ku rozrywce gawiedzi, tutaj głównym celem jest pomoc im w powrocie na łono natury. Przechodząc przez bramę centrum, nagle znajduję się w innym świecie. Warto przyjechać poza sezonem turystycznym, by chłonąć go we względnej ciszy. Gigantyczne drzewa pną się ku niebu na nawet 60m, a u ich stóp kłębi się zielona gęstwina pełna ruchu i dźwięków. „Tatusiu! Zobacz, wąż!” – gdy dostrzegam czarne stworzenie owinięte wokół zwisającej trochę ponad metr od mojego ramienia gałęzi, nie podzielam entuzjazmu córki i zachowując bezpieczny dystans przemykam dalej. Grupka turystów podążająca za nami jest dla węża bardziej bezlitosna, momentalnie atakując go obiektywami aparatów. Przechodząc tą samą drogą później, nie dostrzegam już lokalnego przedstawiciela lokalnej fauny, więc przypuszczam, że skapitulował.

Pora pierwszego karmienia to 10:00, lecz już dobre pół godziny wcześniej w punkcie obserwacyjnym zaczynają zbierać się pierwsze osoby. Drugie karmienie odbywa się o 15:00 i można uczestniczyć w nim na podstawie biletu zakupionego rano – uprawnia do całodziennego wstępu. Jeśli myśląc o porze karmienia obrazujecie sobie sceny niczym z „Planety Małp”, z dziesiątkami człekokształtnych rzucających się na bezbronne banany i inne owoce, możecie poczuć zawód. Sepilok to nie zoo i zobaczenie orangutanów na wolności nie jest gwarantowane (aczkolwiek bardzo prawdopodobne). Z drugiej strony spójrzmy na pozytywną stronę braku obecności naszych bliskich krewnych (97% zgodności DNA z ludzkim) przy platformie z pokarmem – oznacza to, że są na najlepszej drodze do uzyskania samodzielności i nie potrzebują już ludzkiej pomocy w zdobywaniu pożywienia. Nas obecnością zaszczyca jeden osobnik. Gdy tylko pracownik parku opuszcza platformę, wysypując na nią uprzednio kosz owoców, jedna z lin mających ułatwić orangutanom dotarcie do posiłku, zaczyna się poruszać i już po chwili oczom zebranych ukazuje się jeden z mieszkańców rezerwatu. Nieważne ile zdjęć, czy filmów dokumentalnych zobaczyliście – obcowanie z jednym z tych zwierząt w ich naturalnym środowisku to niezapomniane przeżycie. Tłumek turystów jest najwyraźniej tego samego zdania, gdyż praktycznie zamiera w bezruchu. Tymczasem główna gwiazda show za nic mając skierowane na siebie dziesiątki par oczu, nasyciwszy głód znika wśród drzew. Z kolei my kierujemy się do ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie młode orangutany (często uratowane z rąk ludzi trzymających je jako zwierzątka domowe) stawiają pierwsze drogi na długiej drodze ku wolności i samodzielności.

Niestety lot powrotny mamy tego samego dnia wieczorem, więc doznania trzeba kondensować. Postanawiam zaufać osądowi naszego kierowco-przewodnika. Jako, że jest to jego jedyne źródło dochodu, ma całkiem spore doświadczenie i wiedzę w kwestii miejsc wartych odwiedzenia, cen, godzin otwarcia itd. Polska flaga – prezent od jednego z klientów – przyklejona na desce rozdzielczej samochodu dodatkowo punktuje. Niestety okazuje się, że preferencje turystów często dyktowane są jedynie chęcią zdobycia łatwego łupu w formie konkretnych doznań. Labuk Bay Proboscis Monkey Sanctuary od początku budziło we mnie mieszane uczucia, lecz gorące namowy naszego przewodnika zdołały nieco wygasić te negatywne. W przeciwieństwie do Sepiloku, „sanktuarium” nie jest placówką naukową. Znajdujące się na terenie plantacji palmy olejowej, położone jest blisko 40 minut jazdy od domu orangutanów. Droga początkowo faluje wzgórzami wśród plantacji bananowców, manioku i palm, by pod koniec przejść w wysypaną kamieniami różnorakich rozmiarów drogę szutrową. Nabieram szacunku dla sfatygowanego Protona lokalnej produkcji, który rzeczoną trasę pokonuje nie pierwszy i ostatni raz.

W przeciwieństwie do większości lokalnych parków, w Labuk Bay chodzenie ograniczono do minimum. Wprost z prowizorycznego parkingu przechodzimy do punktu obserwacyjnego i dziesiątek nosaczy, które tłumnie przybyły na darmowy posiłek. Co ciekawe, są na tyle oswojone z widokiem ludzi, że grupka turystów nie robi na nich wrażenia i śmiało wskakują nawet na chodniki obserwacyjne. Jeden przysiada dosłownie na wyciągnięcie ręki ode mnie, zaś kilka kolejnych przemyka tuż obok. Obrazek z pozoru idylliczny burzy kilka detali, które sprawiają, że po wizycie w Labuk Bay mam moralnego kaca, a w drodze powrotnej nachodzi mnie kilka przygnębiających refleksji na temat całej wyspy. Dlaczego praktycznie zachłysnąłem się Sepilokiem? Bo tam przez chwilę znalazłem się w prawdziwej dżungli – w końcu zaczyna się tuż za bramą. Dlaczego nosacze tak tłumnie rzucają się na serwowane naleśniki (w końcu to typowe dla nich pożywienie masowo występujące w lasach namorzynowych)? Bo na niewielkim obszarze jaki im pozostawiono, nie są w stanie same znaleźć wystarczającej ilości pożywienia. Świadomość problemu z jakim boryka się Borneo zarówno po malezyjskiej, jak i indonezyjskiej stronie zabiera sporą radość z tego, co widzimy. Cieszę się, że drogę do Sandakanu pokonaliśmy drogą powietrzną, jako że moja romantyczna wizja drogi nieśmiało przecinającej las deszczowy zostałaby brutalnie zadeptana ciągnącymi się w nieskończoność plantacjami palmowymi. Odwiedzając Sepilok w czasie drugiego karmienia zastanawiam się, czy za jakiś czas centrum zamiast przygotowywać orangutany do życia na wolności, nie będzie ich ostatnim ratunkiem. Żałuję też, że nie mam wystarczająco dużo czasu, by zostać w okolicy na jeszcze jeden dzień i doświadczyć lokalnej fauny i flory w bardziej naturalnym środowisku, choćby z pokładu łodzi na rzece Kinabatangan.

Żałuję wielu niezobaczonych na Borneo rzeczy i marznąc na lotnisku w Kota Kinabalu wiem już, że nie jestem tam po raz ostatni. Niesamowicie przyjaźni ludzie i dzikie obszary, do których ze względu na charakter wyjazdu nie mogłem dotrzeć, działają na mnie jak magnes. Na Borneo spędziłem w sumie sześć dni, z czego tylko jeden poświęcony był turystyce mobilnej (czy też raczej jej namiastce). Wyjazd ten traktuję więc jako przystawkę do głównego dania, które w bliższej niż dalszej przyszłości na pewno skonsumuję. O mojej liście miejsc do zobaczenia napiszę jednak w kolejnym tekście. Tymczasem pokazuję środkowy palec wszystkim produktom zawierającym olej palmowy i polecam Wam uczynić dokładnie to samo.

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.