Felietony

Sprzedawcy ściemy – o przedszkolach słów kilka

on
3 stycznia 2019

     – Uwaaaaga!

     – Raz! Dwa! – Z blisko trzydziestu gardeł pada chóralna odpowiedź.

     – Ruszamy! Raz, dwa, raz! Raz, dwa, raz! – zarządza głównodowodząca.

     Grupa krzycząc posłusznie rusza gęsiego, mając czasem problemy z utrzymaniem nadawanego rytmu. Plecaki z niezbędnym ekwipunkiem kołyszą się na boki na zbyt luźnych szelkach. Komuś spada but, lecz grupa podąża dalej, nie czekając na marudera. Dołącza do reszty truchtem jeszcze zanim wszyscy opuszczą budynek. Na widok stłoczonych za kratami bramy twarzy w grupie następuje lekkie rozprężenie, lecz nikt nie łamie szyku. W końcu 4 lata na karku to poważna sprawa.

 

     Chińskie przedszkole to temat rzeka, któremu spokojnie można by poświęcić książkę. Liczba ludności niejako wymusza powstawanie kolejnych placówek dla maluchów i nie zapowiada się, by trend ten miał się w najwyższym czasie odwrócić. Tym bardziej, że zniesiono politykę jednego dziecka. Większość zarzutów odnośnie jakiegokolwiek aspektu Chin jest przez lokalnych mieszkańców uzasadniana „bo jest dużo ludzi”. Niestety jeśli chodzi o jakość wielu oferowanych usług, zasada ta znajduje zastosowanie w 100%. Podobnie sytuacja ma się z przedszkolami, choć naturalnie i tu trafią się wyjątki. Podobnie jak w Polsce przedszkola w Chinach dzielą się na publiczne i prywatne, jednak w przeciwieństwie do naszego kraju opcja publiczna wybierana jest tu tylko z konieczności. Przedszkola publiczne to w większości raczej ponure, przepełnione miejsca, w których grupy osiągają wielkość nawet 50 dzieciaków. Po drugiej strony barykady wygodnie usadawiają się prywatne placówki, które nie muszą nawet toczyć walki o klienta, gdyż większość z nich i tak jest pełna. Często późnymi popołudniami odbywają się w nich zajęcia dodatkowe dla rodziców, którzy nie chcą odbierać dzieci zbyt szybko – lego (tak – rodzice płacą, żeby ktoś uczył ich dzieci zabawy klockami), szachy, taniec, kungfu, zajęcia z rysunku i inne. O 18 takie dziecko jest odbierane z czterech ścian przedszkola i wraca do czterech ścian mieszkania. Pomyśleć można, że na dworze wyszalało się w ciągu dnia. Błąd.

     Przedszkole w którym kiedyś pracowałem nie jest z pewnością reprezentatywne dla ogółu tego typu placówek, lecz jako że było stawiane w gronie tych lepszych, podejrzewam że może dać choćby zarys tego, jak wygląda dzień w prywatnej placówce.

 

     Dzień zaczynamy przy bramie, by móc swoimi białymi twarzami przypominać rodzicom za co płacą te 3,500 zł miesięcznie. Dzieci zachęcane przez opiekunów witają swych nauczycieli, niektóre kłaniają się, inne ograniczają się do „hello” i piątki, jeszcze inne płaczą i nie mają ochoty na jakikolwiek kontakt, a najbardziej bezpośrednie próbują z zaskoczenia ustrzelić genitalia męskiego nauczyciela. Ostatni typ reprezentowany jest głównie przez chłopców przyprowadzanych przez zachwycone wnukiem babcie, lub opiekunki – ot ciekawa prawidłowość.

     Po kwadransie z głośników rozlega się muzyka jasno komunikująca, że czas ustawić się na białych kropkach, którymi poznaczony jest cały plac główny. Za bramą zbiera się tłumek mam i babć (będących w przytłaczającej przewadze liczebnej) oraz ojców i dziadków. Muzyka cichnie a przed ponad setkę dzieci, niczym zwierzęta na wybiegu wychodzą nauczyciele angielskiego, który przeprowadzają z przyszłością narodu chińskiego serię aktywności językowo-ruchowych. Patrząc na uzbrojony w telefony tłum stłoczony za kratami i jego entuzjastyczne reakcje, można zastanawiać się, dla kogo tak naprawdę odgrywana jest cała ta szopka. Po chwili miejsce obcokrajowców zajmują chińskie nauczycielki, które wraz z podopiecznymi wykonują taneczny układ.

     I’m gonna move up and down ’till your body hits the ground
     Give me something, give me something baby, something tonight
     Pull ’em down, rip it off, bubble up my top
     It’s a steamy hot night in the night fg-club*

Dzieci sprawnie odtwarzają ruchy, które na początku roku codziennie przez dwa tygodnie ćwiczyły, by tylko stworzyć utopijny obraz dla tłumu za bramą.

     –  Wiesz o czym tam śpiewają? – zagaduję przechodzącą menadżerkę.

     – Hehehe – obrzuca mnie uśmiechem i idzie dalej.

     Dobrze, że przynajmniej nasza reakcja po pierwszej próbie dnia sportu (każde wydarzenie musi być przećwiczone, żeby szkoła nie straciła twarzy, gdy czterolatki nie będą potrafiły tańczyć) przy akompaniamencie „she’s a sexy bitch” zaowocowała zmianą repertuaru.

     Wyjątkiem od porannego rozruchu są poniedziałki, gdy dzieciaki z jednej z klas przy akompaniamencie hymnu narodowego odgrywanego z głośników i krzyczanego przez setki małych gardeł, wciągają na masz flagę ChRL. Po części oficjalnej przychodzi czas na mniej formalną, lecz nie mniej ważną – angielską, gdzie dzieci z prowadzącej uroczystość klasy muszą zaprezentować szerokiej publiczności swe zdolności wokalno-lingwistyczne. Jako, że nie było konkretnych wytycznych dotyczących piosenek wykonywanych w poniedziałki, moja klasa dumnie odśpiewała min. „Another Brick in the Wall” Floydów i „Children of the Revolution” grupy T-Rex. Rodzice byli zachwyceni, choć nie rozumieli o czym dzieci śpiewały.

     Po zakończeniu porannych ćwiczeń dzieci w grupach ruszają do swoich klas, gdzie czeka już śniadanie. Kto skończy, przenosi swoje krzesełko i stawia je na wyklejonej na podłodze linii. Potem jedne zajęcia z angielskiego, drugie, przekąska w formie owoców i wyjście na dwór. To ostatnie brzmi zwyczajnie, lecz znacząco różni się od znanej nam w Polsce formy. Jeśli dziecko się przewróci i zadrapie, wina spadnie na nauczycielkę, która będzie musiała tłumaczyć się dlaczego nie upilnowała małego człowieka. Prym wiodą tu babcie, które nie dopuszczają myśli, że ich wnuk może sobie zrobić krzywdę, a zadrapania czy siniaki są wpisane w naturę dzieci równie mocno, co grupy osobników w strojach o rodowodzie sportowym w krajobraz Nowej Huty. Często popycha to nauczycielki do rozwiązań typu „nie można biegać”, „jak się spocisz, siadasz za karę” itp. Koło 11:30 wszyscy gęsiego wracają do środka, gęsiego ustawiają się w kolejce do toalety, gęsiego chwytają za swe kubeczki z wodą, po czym – naturalnie gęsiego – odbierają swoją miskę z obiadem. Południe to czas drzemki, która trwa do 14:30. To co u nas rezerwowane jest głównie dla młodszych dzieci, tutaj jest standardem nawet w szkołach podstawowych. Popołudnie to kolejne zajęcia z angielskiego, zajęcia z chińskiego i inne aktywności obejmujące siedzenie na krzesełkach. Większość zajęć prowadzonych przez lokalną część grona pedagogicznego poprzedzana jest komendami z gatunku „siedź prosto”, „ręce na kolana”, „uwaga! – raz, dwa!”, które są bezwzględnie egzekwowane.

     Chińskie nauczycielki to temat na oddzielną dyskusję. Miks przedstawicielek wszystkich prowincji (w Shenzhen ogólnie trudno znaleźć lokalnego mieszkańca), kompletnie odmiennych charakterów i aparycji, połączonych wspólnym mianownikiem niskich zarobków i posiadanych nowych Iphone’ów, lub Samsungów. Do tej pory nie jestem w stanie pojąć tej prawidłowości. Mieszkające po kilka osób w pokoju dziewczyny koło dwudziestki zarabiające 1/6 pensji obcokrajowców, jako priorytet uznają posiadanie odpowiedniego smartphone’a. Inna sprawa, że zapytane o zainteresowania i pasje, w większości wzruszają ramionami, bądź odpowiadają „spanie”. Podobnie jak w przypadku obcokrajowców, tutaj też znaleźć można prawdziwe oryginały. Jedna z dziewczyn usilnie zapewniała mnie, że dragon eye to jedynie nazwa owocu, a nie prawdziwe oko smoka, podczas gdy inna wierzyła, że dinozaury żyją naprawdę.*

     Na pytanie dlaczego dzieciaki są tak strofowane, pada odpowiedź, że inaczej nie poradzą sobie w szkole podstawowej, gdzie nauczyciele są jeszcze surowsi, a dzieci przestają mieć czas na cokolwiek poza nauką. Część nauczycielek jest świadoma niedoskonałości systemu i próbuje dać podopiecznym jak najwięcej radości i wolności. Trafiają się też jego doskonałe produkty systemu, niezdolne do samodzielnego, kreatywnego myślenia, wyładowujące swe frustracje na dzieciach.  A te są takie same, jak gdziekolwiek indziej na świecie – pełne entuzjazmu i energii, nieskalane bzdurami, które dopiero nakładą im do głów dorośli, czasem trochę przerażające (trzylatek na zaczepki reagujący chłodnym „mam w domu pistolet” – jego ojciec był policjantem). Co się dzieje z tymi maluchami, gdy opuszczają mury przedszkola, mającego być dla nim synonimem szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa? Gdzie znika ich umiejętność abstrakcyjnego myślenia i wrodzona ciekawość świata? O chińskim systemie edukacji napiszę kiedyś w przyszłości.

 

* to nie jest żart, ani moja inwencja twórcza

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.