Podróże

HONG KONG – MacLehose Trail: odcinek 3

on
17 marca 2019

          Budzę się zmęczony, choć przespałem niecałe jedenaście godzin. Nie wiem do której trwała śpiewana impreza w sąsiednich namiotach, lecz jestem głęboko przekonany, że żadna z biorących w niej udział osób nie ma przed sobą kariery muzycznej. Wyglądam z namiotu w nadziei na pozytywny akcent pogodowy, lecz aura najwyraźniej postanowiła pokazać synoptykom środkowy palec. Niebo jest zachmurzone jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia. Licząc na słynną zmienność aury w Hong Kongu zwijamy namiot i ruszamy na trzeci odcinek szlaku. Na wszystkich materiałach dotyczących MacLehose Trail, odcinki 3 i 4 oznaczane są jako najtrudniejsze. Znajduje to potwierdzenie już na samym początku, gdy szlak przecina drogę i momentalnie zaczyna piąć się w górę. Nie dajcie się zwieść pozornie niewinnym wysokościom wzgórz, którymi biegnie trasa – jeśli idziecie z plecakami wasze nogi bardzo ten spacer odczują.

 

           Docieramy do Cheung Sheung, czyli miejsca gdzie w idealnym świecie spędzilibyśmy poprzednią noc. Mając na uwadze nasz stan, brak próby dotarcia do następnego pola biwakowego poprzedniego dnia okazał się ze wszech miar rozważny. Zimą ciemno robi się już po 18, więc sporą część drogi pokonalibyśmy prawdopodobnie przy świetle czołówek. Cheung Sheung to również sklep i miejsce, w którym można kupić coś do jedzenia. Tak przynajmniej twierdzą wszystkie przewodniki i internetowe wpisy, pomijając jednak bardzo istotny detal – odwrotnie do realiów polskich, sklep czynny jest tylko w niedziele i święta. Nie mając innej opcji, rozkładamy się nieopodal i wyciągamy nasze racje żywnościowe, wzbudzając zainteresowanie lokalnych mieszkańców. Pojawiają się niespodziewanie w liczbie dwóch. Jedna zdaje się nas ignorować i w spokoju oddaje się swoim czynnościom, zaś drugiej wyraźnie wpadliśmy w oko. Szczególną uwagę zdaje się skupiać na pochłanianym przez nas śniadaniu. W końcu postanawia przełamać impas i rusza w naszym kierunki, nie akceptując werbalnych argumentów, że nie podzielimy się jedzeniem. Łamie się dopiero, gdy Roman sięga po leżący obok kij i potrząsa jej przed oczami. Nawiązana zostaje nić chwilowego porozumienia i nasza znajoma zmienia punkt obserwacyjny. Jej ugodowość na chwilę usypia naszą czujność i już po chwili szturchając ją kijem, dajemy do zrozumienia że kanapki naprawdę były nasze. Pożeraczka śniadań bez oznak wdzięczności odchodzi powoli skąd przyszła, nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. Nie dość tego, postanawia po chwili wrócić ze swoim facetem. Zamieram z kromką w połowie drogi do ust.

          – Roman, nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru ginąć za jedzenie – stwierdzam z pełną stanowczością.

          Ukrainiec podąża za moim wzrokiem i momentalnie przyznaje mi rację. O ile krasulę można przegonić kilkoma szturchnięciami kijem, tak w przypadku byka podobne próby mogłyby się skończyć nieprzyjemnie. Szczególnie, że naprzeciw wychodzą nam dwa kolejne. Śniadanie zostaje przerwane w trybie awaryjnym. Przegląd zapasów wody również nie wypada korzystnie. Do końca trzeciego odcinka bez problemów nam jej wystarczy, lecz przed rozpoczęciem “czwórki” bezwzględnie musimy uzupełnić zasoby. Do punktu łączącego odcinki 4 i 5 trudno dotrzeć bezpośrednio z miasta, więc nie można liczyć na jakiekolwiek zakupy.

          Droga malowniczo wije się wzgórzami, lecz nie możemy w pełni docenić rozciągających się wokół nas widoków. Otoczeni jesteśmy wilgotną bielą, która przemieszcza się i przeciera zależnie od siły wiejącego wiatru. Przez sporą część czasu o dotarciu na szczyt jakiegoś wzgórza informują nas jedynie stosowne tabliczki, choć zdarzają się też chwile, gdy nagle pojawia się wokół nas niezwykła panorama. Gdyby sporządzić przekrój szlaku, podejrzewam, że uzyskalibyśmy doskonałą sinusoidę. Czasami naprawdę można odnieść wrażenie, że całość wytyczono tak, żeby jak najbardziej dawała w kość. Morale grupy łamie się, gdy wdrapujemy się na kolejny pagórek i patrzymy przed siebie. Droga stromo opada na dno doliny, by dalej fikuśnie majaczyć na zboczu wśród drzew, pnąc się na szczyt kolejnego wzgórza, jeszcze wyższego od tego na którym stoimy. Gdy podczas zejścia coś przeskakuje mi w kolanie, jasno uzmysławiam sobie, że trzeci odcinek prawdopodobnie będzie ostatnim, który ukończymy podczas tego wypadu. Gdybym mógł w tym momencie po prostu powiedzieć pas, dłuższy odpoczynek prawdopodobnie załatwiłby sprawę. Tymczasem czeka na nas kilkaset metrów podejścia i kolejnego zejścia. Końcówkę odcinka pokonuję już prawie na jednej nodze. Paradoksalnie chodzenie po płaskim nie nastręcza mi większych problemów, jednak podejścia i zejścia spotykają się ze stanowczą dezaprobatą mojej kończyny. 28 lat poświęconych koszykówce daje o sobie znać. Roman również nie wygląda na wypełnionego energią i kilkakrotnie wyraża nieprzychylną opinię na temat pokonywania tej trasy z plecakami.

          Wiele osób pokonujących MacLehose Trail decyduje się na powrót do miasta po zakończonej części trasy i kontynuuje kolejnego dnia. Patrząc z logistycznego punktu widzenia rozwiązanie to ma sporo sensu. Odpada całe jedzenie, które trzeba nosić na plecach, namiot i ubrania, a w szczególności woda. Spakowanie się na lekko jest najlepszym wyborem. W przypadku nieczynnych automatów i zamkniętych sklepów, niemożność uzupełnienia zapasów wody porządnie utrudnia sprawę. Wbrew temu co wyczytałem na jednym z blogów, woda z kranu nie nadaje się do picia, o czym dobitnie poinformował nas znak przyczepiony nad jedną z umywalek. W punkcie końcowym naszej podróży maszyna z napojami działa, lecz można w niej zakupić jedynie puszki coli. W naszej sytuacji nie robi nam to większej różnicy i z radością oddajemy się zasadzie “byle mokre i zimne”.

 

          Wsiadając do autobusu jadącego w stronę miasta czuję ogromny zawód. 100km było moim celem i nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, że nie uda się go zrealizować. Tymczasem ze względu na czynnik niezależny ode mnie, musiałem poddać się po blisko 40km. Początek czwartego odcinka MacLehose Trail jest pierwszym miejscem, do którego pojadę, gdy tylko przestanę odczuwać w kolanie czynności tak prozaiczne jak wchodzenie po schodach. Plan pozostaje niezmienny, lecz po prostu zostaje lekko rozciągnięty w czasie.

 

 

 

TAGS
RELATED POSTS
1 Comment
  1. Odpowiedz

    Farokhmehr

    15 maja 2019

    It is hard to believe that, just beyond Kowloon, Hong Kong has rugged peaks, remote valleys, and ocean coastlines. Or that in these places there is striking natural beauty — and surprising ecological diversity.

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.