MANDALAY – Mingun i dawne stolice
Ziemia pod stopami zdaje się płonąć żywym ogniem. Taktyki szybkich, małych kroków i dłuższych, wolniejszych, nie odnoszą rezultatów. Jedynym rozwiązaniem jest podróż pomiędzy narzuconymi sobie punktami i krótki odpoczynek na okalającym świątynię murku z uniesionymi stopami. Odkrywam też, że niektóre typy kamienia nagrzewają się mniej od innych, która to wiedza z pewnością przyda mi się w ciągu najbliższego tygodnia. W końcu Myanmar to kraj świątyń, po których poruszać można się tylko boso.
Cały pomysł na wyjazd do Myanmaru, znanego częściej jako Birma, pojawił się bardzo spontanicznie w trakcie rozmowy z jednym z moich przyjaciół. Stwierdziłem wówczas, że Tajlandia nie znajduje się na szczycie mojej azjatyckiej listy miejsc, które chciałbym odwiedzić.
– A co jest? – padło pytanie, będące – jak się później okazało – zapalnikiem całej podróży.
– Bhutan, Nepal…
– A coś bardziej płaskiego?
– Birma – odpowiedziałem praktycznie bez zastanowienia, gdyż życzenie to faktycznie chodziło za mną od kilku lat.
I tak oto stoję przed lotniskiem w Mandalay, czekając na mojego kierowcę. Czekam sam, gdyż mój towarzysz podróży musiał zrezygnować z wyjazdu. W przygotowanie planu włożyłem tyle czasu, że po prostu machnąłem ręką i pojechałem bez względu na wszystko. Podjeżdża pamiętająca lepsze czasy biała Toyota Royal i w końcu mogę wrzucić plecak do przestronnego bagażnika, samemu zajmując miejsce pasażera. Gdy tylko ruszamy, coś mi nie gra. Kierowca siedzi po prawej stronie, tymczasem obowiązuje ruch również prawostronny. Przed manewrem wyprzedzania kierowca wychla się w lewo, bądź korzystając z zakrętów próbuje dojrzeć coś ze swojej strony. Powód takiego stanu rzeczy jest – jak wiele rzeczy w tym kraju – dość oryginalny. W 1970 roku w dawnej kolonii brytyjskiej, w której naturalnie obowiązywał ruch lewostronny, ówczesny władca kraju – generał Ne Win – z dnia na dzień zmienił zasady ruchu drogowego. Powód? Chęć ochrony kraju przed przewrotem przepowiedzianym przez astrologa. Kilkakrotnie mijamy się z jadącymi z naprzeciwka samochodami tak blisko, że prawie tracimy lusterko. Jednak gdy tylko wystarczająco zanurzamy się w lokalny koloryt transportowy, przestaję zwracać uwagę na takie detale. Wydawało mi się, że po kilkuletnim pobycie w Chinach kwestie ruchu drogowego nie mają już przede mną tajemnic. Ależ się myliłem. Mijamy poruszającą się na skuterze czteroosobową rodzinę, dodatkowo wiozącą rower. Przejeżdżamy przez bramki opłat z trzema mężczyznami pełniącymi funkcję tychże. Stoją po prostu na drodze i „w locie” zgarniają banknoty z wyciągniętych rąk kierowców. Wisienką na torcie staje się jednak lokalny… autobus. Nie wiem jakiej nazwy tu użyć, by w pełni oddać istotę tego środka transportu. Jest to coś w rodzaju vana, bądź pickupa z paką osłoniętą konstrukcją z metalowych prętów i płaskim dachem otoczonym poręczą. Z tyłu wzdłuż ścian ustawione są dwie ławki, co jest częścią zwyczajną. Dalej jest ciekawiej, bo pojawiają się miejsca zewnętrzne stojące (na specjalnym progu umieszczonym z tyłu pojazdu) i siedzące (na dachu). Wszystko to porusza się w absolutnym chaosie, unikając wypadków chyba jedynie dzięki interwencji sił wyższych.
W Mandalay i okolicach mam do zagospodarowania jedynie niecałe dwa dni, więc postanowiłem po prostu wynająć prywatnego kierowcę, który zawiezie mnie we wskazane miejsca. Decyzja ta ma też sens z finansowego punktu widzenia, gdyż za taksówkę z lotniska zapłacić można nawet 20USD podczas gdy ja za cały dzień płacę 50USD. Przy większej ilości osób cena pozostaje taka sama. Na pierwszy dzień wybieram trzy dawne stolice Myanmaru, czyli Amarapurę, Inwę i Sagaing, lecz mój pobyt zaczynam od wizyty w Mingun. W normalnych okolicznościach najlepiej dostać się tam łodzią z Mandalay, lecz jako że zaczynam z lotniska, podróż samochodem jest sensowniejszą opcją.
Wskazuję na strój mojego kierowcy i pytam gdzie mogę kupić coś takiego. Longyi to tradycyjny strój dzienny zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Choć na pierwszy rzut oka w obu przypadkach wygląda jak suknia, wersje męskie i żeńskie różnią się kolorami i sposobem wiązania. Za 6,5USD postanawiam nabyć jeden egzemplarz, dzięki któremu rozwiążę kwestię odpowiedniego stroju podczas zwiedzania świątyń. Przez odpowiedni strój rozumie się okryte ramiona i kolana oraz brak butów i skarpet. Spora część turystów ma owe wytyczne głęboko w tyle i co chwilę widzę dziewczyny w kusych szortach i bluzkach na ramiączkach, zwiedzające miejsca religijnego kultu w towarzystwie swych ubranych w szorty towarzyszy. Ja ruszam na świecącą bielą Pagodę Hsinbyume ubrany w bordowe longyi, co spotyka się z aprobatą kilku miejscowych. Niewielki gest i kawałek tkaniny, a pozwala przełamać pierwsze lody i pokazać, że jako turyści jesteśmy świadomi zwyczajów panujących w kraju w którym się znaleźliśmy i okazujemy szacunek jego mieszkańcom. Podąża za mną dwójka dzieci – chłopiec w wieku siedmiu lat i o dwa lata starsza dziewczynka. Na co dzień uczęszczają do pobliskiej szkoły, lecz akurat mają wakacje. Kobieta u której kupiłem longyi to przyjaciółka ich matki, stąd zainteresowanie moją osobą. Podążają za mną krok w krok, pokazują które kamienie są chłodniejsze, mówią ile stopni mają schody prowadzące na szczyt pagody. Chłopiec zgłasza się nawet do roli fotografa. Gdy wracam do samochodu oczekuję podświadomie oferty zakupu jakiejś pamiątki, czy rąk wyciągniętych w prośbie o drobne w zamian za dotrzymanie towarzystwa – typowy obrazek w krajach zniszczonych przez masową turystykę, jak choćby Egipt. Nic takiego jednak nie następuje. Wymieniam z dzieciakami uściski i mali przedstawiciele narodu odbiegają w poszukiwaniu jakiejś zabawy. Dociera do mnie, że wszystkie informacje o gościnności Birmańczyków są prawdziwe. To bez wątpienia jeden z najmilszych i najbardziej uśmiechniętych narodów azjatyckich.
Po Hsinbyume zatrzymuję się przy nieskończonej pagodzie Pahtodawgyi. Gdyby została ukończona, byłaby największą pagodą na świecie, mierzącą 170m. Budowa trwająca na przełomie XVIII i XIX wieku została jednak przerwana, gdy budynek miał już blisko 1/3 planowanej wysokości. Jako oficjalny powód podaje się – co staje się powoli regułą – przepowiednię astrologa, który ogłosił, że w momencie ukończenia budowli, królestwo upadnie. Budowę przerwano, a zniszczona dodatkowo przez trzęsienie świątynia obecnie jest jedynie mglistym wspomnieniem planowanej dla niej wielkości. Rozstawione od frontu stoiska z pamiątkami dodatkowo obdzierają ją z czaru, więc lepiej całość po prostu obejść od boku.
Dalej odwiedzam Sagaing, będący dawniej przez krótki okres stolicą kraju. Dwoma charakterystycznymi punktami są tu Umin Thounzeh z 45 rzeźbami buddy i Pagoda Soon U Ponya Shin, z której roztacza się wspaniały widok. Będąc w tym momencie jedynym obcokrajowcem w drugim z tych przybytków, staję się dodatkową atrakcją, z którą należy zrobić sobie zdjęcie. O ile w Chinach zazwyczaj odmawiam (nie wiadomo nigdy do czego potem takie zdjęcie zostanie wykorzystane), tak w Birmie wychodzę z założenia, że skoro ja robię zdjęcia ludziom, nie będę miał nic przeciw, jeśli oni będą chcieli robić zdjęcia mnie.
Z Sagaing odpływa również prom do Inwy, znanej dawniej jako miasto klejnotów. Przeprawa promowa brzmi dumnie, lecz tak naprawdę jest to kilkuminutowa podróż łodzią na drugi brzeg rzeki. Jeszcze zanim wsiadam na pokład mój kierowca przypomina, że by zobaczyć obszar będę musiał skorzystać z dorożki, gdyż inaczej nie ma szans bym zdążył zobaczyć wszystko przed zmrokiem. Niedoczekanie – myślę sobie i z twardym postanowieniem, że nawet gdybym miał spędzić w Inwie noc, do dorożki nie wsiądę. Faktycznie, na drugim brzegu natychmiast opadają mnie dorożkarze, oferując usługi swoje i swoich parzystokopytnych. Mijam zaskoczony brakiem chęci skorzystania z ich usług tłumek, żałując tylko zwierząt, które w 43C palących okolicę nie wyglądają na szczęśliwe. Nie uchodzę jednak daleko. Mijając jeden z lokalnych barów wychodzi ku mnie jeden z trzech siedzących tam mężczyzn, łamaną angielszczyzną oferując transport na swoim motorze. Ta opcja odpowiada mi zdecydowanie bardziej i po ustanowieniu ceny na poziomie 5000Kyat (za bryczkę ok 7000Kyat), już po chwili mijamy pierwsze bryczki wynajęte przez moich współpasażerów z łodzi. Wokół toczy się leniwe życie prowincji. Krowy drzemią w cieniu, ktoś w charakterystycznym, stożkowym kapeluszu przemierza pole, wokół rozciągają się plantacje bananowców. Wszystko pogrążone w popołudniowej senności dyktowanej temperaturą, w której docieram w końcu do Bagaya Kyaung – blisko dwustuletniego klasztoru zbudowanego w całości z drewna tekowego. Wbrew pozorom cały obszar nie jest na tyle duży, by nie być w stanie pokonać go na nogach, więc jeśli macie cały dzień, przemierzanie okolicy pieszo nie jest wcale idiotycznym rozwiązaniem. Zyskujecie możliwość zatrzymania się w dowolnej chwili i bliższemu przyjrzeniu się obiektowi, który właśnie przykuł naszą uwagę. Najbardziej charakterystycznymi obok wspomnianego przeze mnie powyżej Bagaya Kyaung miejscami w okolicy są Klasztor Maha Aungmye Bonzan i wieża Nanmyint, na którą ze względu jej stan i kąt nachylenia nie można niestety się już wspiąć.
Ostatnim przystankiem pierwszego dnia jest most U-Bein, czyli najdłuższy na świecie most z drewna tekowego. Konstrukcja z XIX wieku mierzy ponad kilometr i obecnie wciąż spełnia swoją funkcję. Na most najlepiej przyjechać rano, na wschód słońca, gdy wolny jest od chmary turystów, lecz ja niestety nie mam wyboru. Do zachodu słońca jeszcze sporo czasu, więc postanawiam przejść się na drugi brzeg. Lawiruję między mieszanką turystów i lokalnej ludności, kilkukrotnie zgadzając się zapozować do zdjęcia. Przede wszystkim jednak odwzajemniam pozdrowienia i uśmiechy – ciepłe, naturalne i pełne serdeczności. W końcu podchodzi do mnie grupka dzieciaków w koszulkach „Let’s speak”. Siedzący w pobliżu mężczyzna okazuje się lokalnym nauczycielem, który wyjaśnia mi, że to akcja mająca pomagać dzieciom w nauce angielskiego poprzez dialog z odwiedzającymi Mandalay turystami. Inicjatywa absolutnie mnie urzeka i kolejne dobre pół godziny spędzam odpowiadając na dziesiątki pytań (często recytowanych z kartki, bądź zadawane chórem po uprzednim uzgodnieniu). Zachód słońca daleki jest od wymarzonego, pocztówkowego. Słońca ze względu na porę roku nie da się ująć na tle konstrukcji mostu z uwzględnieniem jeziora, w którym i tak nie ma akurat zbyt wiele wody. Nie ma to jednak większego znaczenia – Myanmar zdążył mnie już zauroczyć zamieszkującymi go ludźmi i wyjątkową atmosferą. A co najlepsze ma przecież dopiero nadejść.
INFO PRAKTYCZNE
– Za wstęp do części atrakcji trzeba zapłacić – objęte są one biletem zachowującym ważność przez 5 dni, kosztującym 10000kyat. Przy wejściu do konkretnej atrakcji otrzymamy na bilecie stosowną pieczątkę. Jeśli bilet zgubicie – musicie nabyć nowy. Jeśli nie będziecie chcieli jednak wchodzić na teren świątyń, istnieje szansa, że nikt was o bilet nie poprosi.
– Bilet będzie od was wymagany również w Mingun i zapłacicie za niego 5000kyat.
– Warto w Mandalay wynająć samochód. Cena to 40-50USD za dzień, co przy grupie trzyosobowej staje się zjadliwą ceną. Transport miejski bywa problematyczny, a standardowe taksówki potrafią być drogie.
– Weźcie ze sobą długie spodnie, bądź kupcie na miejscu Longyi. Cena to ok 6500Kyat czyli jakieś 20zł. Okażcie szacunek lokalnym mieszkańcom i nie biegajcie po świątyniach w szortach. Nikt prawdopodobnie nie zwróci wam uwagi, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.
INNE TEKSTY Z MYANMARU
– MANDALAY – Mingun i dawne stolice
– POCIĄG Z THAZI czyli najlepszy pociąg świata
– INLE LAKE – Z akrobatami w wodnych ogrodach
– MANDALAY – Jeden dzień w mieście
– MYANMAR / BIRMA – O czym pamiętać przed wyjazdem 16.06.2019
– MYANMAR / BIRMA – Galeria 23.06.2019