BAGAN – Raj utracony
Bagan ma zapach kurzu. Kurz jest tu wszechobecny, wzbijany w powietrze przez mocniejszy podmuch wiatru, czy przejeżdżający samochód. Już po kilku godzinach spędzonych na bezdrożach, mój plecak, podobnie jak i mnie, pokrywa cienka, żółtawa warstwa. Widok wokół sprawia jednak, że jakiekolwiek niedogodności przestają mieć znaczenie.
Już pierwszego dnia pobytu w Myanmarze zostałem uświadomiony, że główny sezon turystyczny się zakończył. Wprawdzie zdążyłem przed porą monsunową, lecz poprzedzająca ją gorąca pora sucha również nie należy do najdogodniejszych okresów na odwiedziny. Pierwszego wieczoru okazuje się, że planowany przeze mnie rejs łodzią w dół Irrawaddy z Mandalay do Bagan nie może dojść do skutku, ze względu na zbyt niski poziom wody w rzece. Do królestwa Paganu – jak w Polsce nazywany jest Bagan – docieram więc autobusem JJ Express. Nazwa warta zapamiętania, gdyż jest to prawdopodobnie najbardziej komfortowy sposób podróży drogą lądową po całym kraju. Ze względu na środek transportu na miejsce docieram popołudniem, a nie wieczorem, jak miałoby to miejsce w przypadku łodzi. Daje mi to dodatkowe pół dnia na eksplorację okolicy – a jest co objeżdżać, gdyż całość obejmuje obszar 104km2. Za 15000Kyat wynajmuję na dwa i pół dnia elektryczny skuter, który stanie się moim najbliższym towarzyszem na kolejne dwie doby i ruszam na bezdroża.
Cały obszar poprzecinany jest siatką dróg gruntowych i ścieżek, umożliwiających dowolną eksplorację. Taka forma zwiedzania jest chyba najciekawsza – przez całe popołudnie spotykam może cztery inne osoby. Bez planu poruszam się od jednej świątyni do kolejnej, całkowicie dając się pochłonąć magii otoczenia. Trudno o wytchnienie, gdyż docierając do jednego miejsca, kolejne już zapraszająco majaczy w oddali. Wszystko pogrążone w ciszy i skąpane w promieniach słońca powoli chylącego się ku zachodowi. W końcu po prostu zatrzymuję skuter w szczerym polu i z niemym zachwytem obserwuję jak czerwona kula znika za świątynią Dhammayangyi.
Kolejny dzień rozpoczynam pobudką o 4:30 rano, by w całkowitych ciemnościach wsiąść na skuter i dotrzeć do któregoś z punktów widokowych wskazanych mi w hostelu. Gdy docieram do celu, kilkakrotnie sprawdzam, czy na pewno znalazłem się w odpowiednim miejscu. Usypany kopiec nie prezentuje się zbyt okazale, a widok z jego szczytu jest to tak nijaki, że nawet nie rozstawiam statywu. Chwila! – pomyślicie zapewne, jeśli widzieliście charakterystyczne zdjęcia wschodu słońca nad setkami świątyń, wykonane z jednej z nich – Po co wspinać się na kopce, skoro można po prostu wdrapać się na jedną z budowli? Otóż w zeszłym roku sprawy zaczęły się komplikować i turystyczne Eldorado dostało od rządu po twarzy. Rozpoczęto mianowicie zamykać wszystkie świątynie posiadające schody, umożliwiające wejście na ich dach. Oficjalnym powodem jest chęć ochrony zabytków i ten argument w dużym stopniu jestem w stanie zrozumieć. Stan niektórych obiektów jest na tyle zły, że tłum turystów mógłby stanowić dla niego zagrożenie (i vice versa). Problem pojawia się w momencie, gdy budynki są po całkowitej renowacji i wstęp na nie zabroniony jest tylko z zasady. Jako alternatywę Myanmarski Departament Turystyki oferuje wspomniane wyżej kopce, lub wizytę na architektonicznym koszmarze w formie postawionej tuż obok nowoczesnego resortu turystycznego wieży, której najlepszym elementem są drzwi wyjściowe. Jest jeszcze opcja lotu balonem za ok 300USD i pominąwszy cenę jest to zdecydowanie najlepsze rozwiązanie, obejmujące jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Niestety sezon balonowy trwa od października do kwietnia, więc nawet ta opcja nie wchodzi w moim przypadku w grę. Jak mówi się zakulisowo, obok ochrony zabytków powodem zamykania świątyń może być chęć rządu ukierunkowania regionu na turystykę luksusową. Pola golfowe, czy pięciogwiazdkowe ośrodki niezbyt dobrze komponują się z backpackersami na własną rękę przemierzającymi okolicę, stąd próba zniechęcenia turystów niskobudżetowych poprzez znaczne ograniczenie ich możliwości. Ile w tym prawdy – trudno mi stwierdzić, jednak jeśli to faktyczny powód, jest on w moich oczach szczytem głupoty.
Widząc, że na oficjalnie proponowane rozwiązania nie mam co liczyć, postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźć świątynię, w której nie zamontowano jeszcze krat. Słońce wisi już wysoko, gdy udaje mi się odnieść pierwszy, niewielki sukces. W jednej z budowli znajduję drewnianą platformę, do której prowadzi drabina. Trochę wyżej ciemnością zieje wylot korytarza. Korytarz to w tym wypadku dość spore niedopowiedzenie, gdyż rozmiarami przypomina bardziej szyb wentylacyjny. Przejście wymaga ode mnie zdolności zgoła ekwilibrystycznych, lecz pokonując w tych warunkach dziewięćdziesięciostopniowy zakręt udaje mi się dotrzeć na szczyt. Mimo iż budowla należy do grona niewielkich i nie oferuje oszałamiającego widoku, to i tak czuję ogromną satysfakcję stojąc na jej szczycie. Nade mną w zenicie wisi słońce, pogrążając cały obszar w odczuwalnych 44C. W falującym od gorąca powietrzu, niczym figury szachowe porozrzucane dla zabawy przez jakiegoś olbrzyma, wokół mnie wyrastają ponad drzewa świątynie i stupy. Nawet ta namiastka widoku z którejś z większych budowli potrafi wzbudzić zachwyt. Zaczynam żałować, że do Myanmaru nie przyjechałem przynajmniej rok wcześniej.
Dalsza część dnia to kolejne niepowodzenia poszukiwawcze. Do niektórych świątyń przedzieram się nawet przez krzaki, gdyż nie prowadzi do nich żadna ścieżka. Wszystko z takim samym skutkiem w postaci żelaznych krat blokujących przejście. Przy okazji dowiaduję się, że kolce z okolicznych krzewów przebijają podeszwę buta i chodzenie po wyschniętych gałęziach nie jest najmądrzejszym pomysłem. Zbaczanie z utartego szlaku ma jednak również korzyści. Natrafiam na stado kóz pasące się wśród ruin pod nadzorem starszego mężczyzny i dwóch młodych kobiet. Jedno ze zwierząt właśnie w tym momencie postanawia urodzić małą kózkę. W połączeniu z otoczeniem i brakiem choćby jednego turysty, cała scena zdaje się być surrealistyczna.
Kolejny zachód słońca zastaje mnie pośrodku niczego i powoli tracę nadzieję, że w ciągu pobytu znajdę dobry punkt obserwacyjny.
Ostatni poranek rozpoczynam z założeniem, że spotkam jakiegoś przedstawiciela lokalnej ludności, który wskaże mi za opłatą odpowiednie miejsce. Pierwsza szansa pojawia się dość szybko, lecz cena 20USD jest tak absurdalna, że nie chce mi się nawet podejmować negocjacji. Włóczę się więc jednośladem, próbując dać się odnaleźć komuś o większym wyczuciu biznesowym. Jak na złość nikt się nie pojawia. Może dołączyli do dzikiego tłumu, który oblepił wierzchołek jednego z pagórków widokowych. Mimo znacznej odległości doskonale słyszę okrzyki i nawoływania. Oddalam się czym prędzej, ze zgrozą zastanawiając się, czy to jest właśnie nowa wersja doświadczania Baganu. Gdy całkiem tracę już nadzieję, podjeżdża do mnie na motorze młody człowiek, który proponuje wschód słońca z dachu świątyni. Prosi o 5000Kyat, więc bez negocjacji godzę się podążać za nim.
Po pięciu minutach jazdy w chmurze kurzu wzniecanej przez prowadzący mnie jednoślad, docieramy do niewielkiej świątyni, której wierzchołek obsiadła już grupka turystów. Dołączam do zebranych i w ciszy obserwuję jak budzi się dzień. Na moment przestaje mieć znaczenie, że nie jestem przesadnie wysoko, ani że w kadrze nie uchwycę podrywających się w niebo balonów. W bagańskim wschodzie słońca jest coś magicznie hipnotyzującego. Coś co sprawia, że pomysł wydania ponad 1000zł na godzinny lot balonem przestaje być absurdalny.
Jako że to mój ostatni dzień, postanawiam odwiedzić wszystkie największe świątynie znajdujące się na liście “obowiązkowych do odwiedzenia”. Po kilku godzinach czuję jednak zmęczenie i nieludzka temperatura jest tu najmniej istotnym czynnikiem. Po intymnym doświadczeniu ze znajdującymi się poza szlakiem świątyniami i stupami, zanurzenie w świat stoisk z pamiątkami i typowo turystycznych grup jest bolesne. Jeśli traficie tam jednak odpowiednio wcześnie, wszystkie te wyjątkowe miejsca będziecie mieli wyłącznie dla siebie, a są w końcu popularne z jakiegoś powodu.
Opuszczam Bagan z dziwną mieszanką uczucia niespełnienia i przeświadczenia, że w ciągu minionych sześćdziesięciu godzin zrobiłem wszystko, co było możliwe do zrobienia. W głowie kotłuje mi się myśl, że będę musiał kiedyś wrócić w innym okresie, gdy cała okolica wzięta zostanie w objęcia przez zieleń wybuchającą po porze deszczowej. Wyjeżdżam jednak przede wszystkim pełen ekscytacji kolejnym etapem podróży, będącym jednym z kluczowych punktów podczas układania całego wyjazdu.
INFO PRAKTYCZNE
– Obowiązuje bilet na cały obszar. Kosztuje 25000Kyat i prawdopodobnie zostaniecie zmuszeni do jego zakupu w momencie przyjazdu. Mnie jakimś cudem nikt nie zaczepił i jedyną chwilą, gdy ktoś o bilet się upomniał, był wschód słońca na koszmarnym kopcu, gdy mężczyzna z identyfikatorem poprosił mnie o okazanie biletu. Przegadany wskazał tylko miejsce ich biura i życzył miłego dnia. Więcej nikt o bilet się nie upominał, choć tym razem miałem przy sobie gotówkę.
– Zwiedzaj na skuterze elektrycznym. Koszt uzależniony jest od długości wynajmu i zdolności negocjacyjnych, lecz ja za 2,5 dnia zapłaciłem 15000Kyat, czyli ok 10USD. Wypożyczalnie znajdują się absolutnie wszędzie, więc nie będziecie mieli problemów.
– Weź bandanę do osłonięcia nosa i ust. Mijając pierwszy pojazd docenisz tę radę.
– Do Bagan można dotrzeć pociągiem (dla zdesperowanych), samolotem, autobusem i łodzią. Ostatnia opcja mimo iż trwa cały dzień, jest chyba najprzyjemniejszym sposobem.
– Zaopatrz się w maps.me . Bez mapy prawdopodobnie się zgubisz
– Świątynia na którą wspiąłem się na wschód słońca znajduje się w tym miejscu: 21.105248, 94.523342 Jedna ze znajdujących się obok również była otwarta: 21.105296, 94.523324 .
– Doskonałe miejsce na chwilę relaksu z czymś chłodnym do picia i z widokiem na rzekę, to Fantasia Garden: 21.110113, 94.520193
– Osobiście spałem w BaobaBed Hostel Bagan i z całego serca polecam to miejsce. Rewelacyjna lokalizacja na uboczu, pozwalająca na łatwy dojazd do strefy archeologicznej, świetne jak na hostelowe standardy śniadanie wliczone w cenę i basen na dachu.