Felietony

CHWYCIĆ RAKA ZA JAJA: z pamiętnika pacjenta

on
9 października 2019

Tego tekstu nie miałem w planach. Zważywszy na temat trudno, żeby było inaczej – raka się nie planuje. Skończyłem niedawno 34 lata. Nigdy nie paliłem, alkohol występuje dla mnie jedynie w formie wina spożywanego czasem do posiłku, staram się prowadzić raczej aktywny tryb życia. Wydawać by się mogło wszystko gra. We wtorek 15 września powiadomiono mnie, że niekoniecznie.

 

CZĘŚĆ I – POWAŻNIE O POWAŻNYCH SPRAWACH

To będzie paradoksalnie ta krótsza część niniejszego tekstu. Jeśli jesteś facetem i nie chcesz przebijać się przez poniższą ścianę tekstu, przeczytaj chociaż ten fragment. Zanim przejdę do części osobistej, chciałem tylko podzielić się kilkoma istotnymi informacjami.

Rak jądra ma naprawdę wysoki procent pełnej uleczalności – nawet 90-100%. Warunek jest jeden – wczesna i szybka reakcja. Jeśli gnoja znajdziesz wystarczająco szybko, istnieje szansa że wywiniesz się samą operacją. Im dłużej czekasz, tym większa szansa, że rozpełznie się po organizmie.

Rak nie boli, a jeśli już boli to znaczy, że sprawy zaszły o wiele dalej, niż byś chciał. Jeśli masz choćby najmniejsze podejrzenia – idź do lekarza. Czekanie aż samo przejdzie to doskonały sposób na władowanie się w jeszcze poważniejsze szambo.

Biorąc prysznic, weź raz w tygodniu klejnoty między palce i sprawdź kolejno, czy wszystko jest w normie. Jakieś guzki, dziwna twardość, jakiekolwiek zmiany to sygnał, że jak najszybciej zbierasz się do lekarza. Dwie minuty tygodniowo to niewielka cena.

Jeśli boisz się, że po operacji twój sprzęt nie będzie działał, nie masz żadnych powodów do obaw. Nawet względy estetyczne nie muszą zaprzątać ci głowy; jeśli sobie tylko życzysz w miejsce wyciętego może zostać wstawione sztuczne jądro. Jedyną pamiątką pozostanie blizna w dolnej partii brzucha.

Nie jest ważne, że przecież jesteś młody i prowadzisz zdrowy tryb życia. Nowotworu nie przekonasz.

Wstyd, czy niechęć do lekarzy to głupie powody na wpędzenie się do trumny.

 

CZĘŚĆ II – Z PAMIĘTNIKA BOJOWNIKA

Rak to słowo, którego żadne z nas nie chciałoby usłyszeć w gabinecie lekarskim. Przeważnie spada niespodziewanie, wywracając do góry całe życie chorego i jego bliskich.

– Rak jądra – lekarz brzmi nad wyraz konkretnie – Potrzebna będzie operacja. Proszę spokojnie porozmawiać z żoną kiedy chce się pan położyć, możemy zarezerwować łóżko już na jutro.

Za wcześnie na jakiekolwiek  głębsze informacje, do tego potrzebne są dalsze badania. Nie jestem jakoś zaskoczony. Mając historię rodzinną z nowotworami, człowiek rośnie ze świadomością, że i na niego może przyjść kiedyś pora. Z jednej strony prowadzi to do stanu, że myśl o nowotworze pojawia się w umyśle zdecydowanie zbyt często w odniesieniu do wielu sytuacji. Z drugiej – świadomość zagrożenia jest nieoceniona, gdy faktycznie coś znajdziemy. Nie czuję się jakby zarwała się pode mną podłoga, czy mój świat stanął na głowie. Do lekarza zgłosiłem się w końcu sam, bez żadnych objawów. Ot gdy brałem prysznic jedno jądro było inne niż zwykle i zareagowałem błyskawicznie, nie zostawiając niczego losowi. W domu musiałem jedynie wyjaśnić córce, że jutro będę musiał iść położyć się do szpitala, bo „jedna część w tacie jest popsuta i trzeba ją naprawić”. Gdy zapytała, czy „będę nie żył” po raz pierwszy tego dnia ścisnęło mi się gardło. Uspokoiłem ją jednak stwierdzeniem, że to nic poważnego, będzie mnie mogła codziennie odwiedzać i już niedługo wrócę do domu. Byłem absolutnie pewien, że tak właśnie będzie i optymizm ten nie przestał mnie opuszczać przez cały okres przed i po operacji. Poniżej przedstawiam moje zapiski szpitalne. W końcu nie co dzień człowiek ma szansę leżeć w chińskim przybytku tego typu.

 

Dzień 1 – środa

Rano stawiam się w Hong Kong University Hopital in Shenzhen i na wejściu otrzymuję do wypełnienia test na temat mojego stosunku do problemów, zaradności życiowej itd. Naturalnie wszystko w krzaczkach, więc gdyby nie moja małżonka, musiałbym spasować. Prawdopodobnie nic by to nie zmieniło. Procedury przebiegają całkiem sprawnie i już niebawem otrzymuję numer pokoju, łóżka i dwie twarzowe obrączki na przegub dłoni z moimi danymi osobowymi i kodem QR. Prawie jak na wakacjach all-inclusive. To moja pierwsza wizyta w szpitalu jako pacjenta, więc trudno mi nawet o porównania do rodzimych realiów. W pokoju znajdują się trzy łóżka, telewizor i balkon z całkiem fajnym widokiem na morze i most łączący Shenzhen z Hong Kongiem. Balkon niestety zamknięty na klucz. Żeby nikt nie popełnił samobójstwa – zostaje mi wyjaśnione i wciąż wydaje mi się, że to stwierdzenie padło w formie żartu. Później ma się okazać, że popełnianie samobójstw poprzez skoki z balkonów szpitalnym jest procederem zdecydowanie częstszym, niż mogłoby się wydawać. Pokój dzielę z dwoma starszymi jegomościami i jedynie zasłonki między łóżkami pozwalają mi uzyskać odrobinę prywatności. Sąsiad z prawej okazuje się przesadnie przyjazny i nieustannie próbuje nawiązać kontakt. Finalnie mimo moich gorących protestów postanawia mi zademonstrować jak można podnieść oparcie łóżka. Leżę więc i czuję jak unoszone są moje nogi, całe łóżko i wszystko co tylko możliwe, poza oparciem. W końcu mój dobroczyńca wywiesza białą flagę i znika, zmuszając mnie do opuszczenia łóżka i doprowadzenia wszystkiego do stanu wyjściowego. Zrobione zostają mi raz jeszcze badania krwi, a wieczorem stawiam się na tomografii płuc. Rezonans możliwy jest do zrobienia dopiero w poniedziałek, więc muszę uzbroić się w cierpliwość.

 

Dzień 2 – czwartek

Nie dzieje się wiele. Pojawia się lekarz z dobrą nowiną – tomografia nie wykazała żadnych zmian w płucach, a cała sprawa wygląda na bardzo wczesne stadium. Podczas badania manualnego stwierdza, że węzły chłonne również zdają się być w porządku. Jest dobrze (naturalnie wziąwszy pod uwagę sytuację samą w sobie). Problem pojawia się ze strony małomównego z sąsiadów, który mimo słusznego wieku okazuje się zapalonym słuchaczem wszelkiej muzyki lokalnej, a niestety osprzęt w postaci słuchawek jest mu obcy. Dodatkowo musi włączać telewizor, gdyż muzyka z telefonu bez tła dźwiękowego chińskich seriali nie ma prawa bytu. Wieczorem odwiedza go rodzina. Obu synów w wieku na oko zbliżonym do mojego wykazuje się równie wysoką znajomością marek uznawanych za luksusowe, co kompletnym brakiem smaku. Połączenia kolorystyczne i stylowe mimo metek Prady, Versace itp. brutalnie obchodzą się z moim poczuciem estetyki. Jednak Janusze w skarpetkach i klapkach Kubota przynajmniej są autentyczni i nie próbują niczego udowadniać. Gadatliwy z sąsiadów zostaje wypisany do domu (bądź znika w tajemniczych okolicznościach – trudno orzec), lecz drugi dokłada wszelkich starań, bym nie odczuł tego przesadnie. Ponadto na noc w pokoju zostaje prywatna opiekunka jegomościa, w pierwsze tempo wzięta przeze mnie za jego żonę. Rozstawia łóżko polowe, które trzeszczy jak cholera przy każdym jej ruchu. W ruch idzie drugi telefon, co w połączeniu z grającym non stop telewizorem zaczyna wywoływać we mnie poczucie zaszczucia.

 

Dzień 3 – piątek

Budzi mnie sąsiad, który rozpoczyna maraton telefoniczny. Po raz kolejny nachodzi mnie myśl, że technologia nie jest dla wszystkich. Opiekunka jegomościa dzielnie dotrzymuje mu kroku, kręcąc filmiki o pokoju szpitalnym i potem odtwarzając je zilustrowane tłem muzycznym. Po trzydziestym odsłuchaniu na pełnej głośności pierwszych kilkunastu sekund tej samej melodii rozpoczynającej się od zawodzonego „uła uła” zaczynają budzić się we mnie myśli z gatunku mało przyjaznych. Kontruję wyciągnięciem laptopa i odpaleniem odcinka serialu. Przy trwającej dobrą minutę scenie drążenia tunelu, gdzie na scenę wjeżdżają dumnie młoty pneumatyczne, wiertarki i sprzęt ciężki, na mojej twarzy zakwita szeroki uśmiech. Podkręcam głośność.

Gdy popołudniem wracam z poszukiwania na terenie szpitala Starbucksa mężczyzny nie ma w pokoju. Wyłączam telewizor i mam trochę spokoju. Nawet gdy w godzinach wieczornych mojego współlokatora zwożą z sali operacyjnej, a przy łóżku kręci się rodzina, nie jest tak tragicznie. Naiwnie liczę, że to będzie spokojna reszta dnia. Koło dziesiątej gościowi przestają działać prochy i w pełni się budzi. Nie byłbym tego świadom, gdyby nie „uuuła uuuła” które ponownie dobiega zza kotary. Nim do pokoju przed północą wchodzi pielęgniarka i robi facetowi chryję, że ma odpoczywać a nie bawić się telefonem, liczba moich odsłuchań wiadomej melodii tego dnia osiąga wartość trzycyfrową.

 

Dzień 4  i 5 – weekend

Po uzyskaniu zgody od pielęgniarek zamieniam swoje łóżko z sąsiednim, znajdującym się bezpośrednio przy balkonie i – co istotniejsze – możliwie daleko od współlokatora. Weekend to we wszystkich szpitalach czas stracony i we wszystkich obowiązuje niestety polityka zabraniająca wyjścia do domu, nawet jeśli w danym momencie nic nam fizycznie nie dolega. Mój stan psychiczny stopniowo ulega jednak pogorszeniu w rytm „uuuła uuuła” regularnie dobiegającego z drugiego końca pokoju. Zaczynam doceniać fakt zamykania drzwi na balkon na klucz. W sobotę mojego jedynego sąsiada odwiedza jeden z synów w towarzystwie swej wybranki – dość oryginalnej osobowości mającej prawdopodobnie status złotej klientki w którymś z gabinetów chirurgii plastycznej. Silikon nie może być ciężki – jej kręgosłup by tego nie wytrzymał.

 

Dzień 6 – poniedziałek

Popołudniem rezonans, więc nie można nic jeść. Do tej pory z urządzeniem miałem jedynie styczność przy kontuzji pięty, gdzie do urządzenia wsuwana zostawały jedynie nogi. Teraz nie jest tak różowo. Zostaję unieruchomiony pasami i wsunięty do środka. Nie mam klaustrofobii, lecz leżenie unieruchomionym w tubie, której sufit znajduje się kilkanaście centymetrów od mojej twarzy nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie. Sprawy ulegają pogorszeniu, gdy na skutek działania urządzenia, to zaczyna się nagrzewać. 40 minut testu silnej woli, by nie ruszać się i nie nacisnąć przycisku awaryjnego. Wracam do pokoju i rzucam się na jedzenie. Tutaj chwila na objaśnienie – w szpitalu nie ma jedzenia gotowanego dla wszystkich. Istnieje na dole restauracja, której menu jest dostępne dla wszystkich pacjentów. Można wskazać na co się ma ochotę i po prostu zapłacić za posiłek. Można też zamówić coś z zewnątrz. Nie spadnę na wadze tak, jak zrobiłbym to w polskiej placówce. W pokoju pojawia się nowy lokator, który zdaje się jednak preferować telewizor od telefonu. Jako że telewizor działa bez względu na wszystko, nie robi to większej różnicy.

 

Dzień 7 – wtorek

Dziś moje urodziny. Odwiedza mnie lekarz z wynikami rezonansu – cholerstwo rzekomo nie zdążyło się jeszcze nigdzie rozpełznąć i operacja może zamknąć temat. Takie nowiny to całkiem przyzwoity prezent. Zabieg już jutro. Już od północy nie mogę niczego jeść, ani pić, także kolejny dzień to znów przymusowy post. Na odchodnym pielęgniarka dodaje jeszcze, że rano przed operacją trzeba wyczyścić jelita, więc przyjdzie z rana zrobić lewatywę. Informację kwituje radosnym „happy birthday”. Zaczynam rozumieć skąd Stephen King czerpał inspirację dla głównej bohaterki powieści „Misery”. Wieczorem wymykam się z terenu szpitala, by zjeść w gronie rodzinnym urodzinową kolację. Gdy na przystanku autobusowym widzę jegomościa w pidżamie szpitalnej (pacjenci dostają od placówki stosowne uniformy, które mogą, lecz nie muszą nosić) i bandażem na głowie, dochodzę do wniosku, że moje próby nierzucania się w oczy były co najmniej zbyteczne.

 

Dzień 8 – środa

Rano otrzymuję zwiewną szatkę wiązaną z tyłu i wskakuję na łóżko, które zawiezie mnie prosto na salę operacyjną. Do wyboru mam zastrzyk w kręgosłup i częściowe znieczulenie, bądź dożylne podanie środków, które całkowicie odłączą mnie od rzeczywistości na czas zabiegu. Gapienie się w sufit, podczas gdy ekipa gmera w moim wnętrzu nie jest dla mnie przekonywującą wizją, więc bez wahania wybieram opcję drugą. Przez jakiś czas rozmawiam w sali zabiegowej z lekarzami, aż nagle budzę się już w drodze powrotnej do pokoju. Wycięty materiał znajduje się już w drodze do laboratorium, gdzie zostaje dokładnie zbadany. Ja tymczasem mam przykazane to, co zwykle przykazuje się w placówkach medycznych, czyli dużo odpoczywać. Wziąwszy pod uwagę dziesięciocentymetrowe rozcięcie trochę powyżej pachwiny i tak nie nadaję się na większe szaleństwa. Przejście do pokojowej toalety uznaję za sukces. Mimo głodu, wieczorem jestem w siebie wmusić jedynie odrobinę ramenu. Zasypiam, lecz budzi mnie „uuuła uuuła”. Gdybym leżał na sąsiadującym łóżku, byłbym gotów poświęcić laptopa.

 

Dzień 9 – czwartek

Idę do Starbucksa. Całość zabiera mi sporo czasu, lecz po powrocie ze śniadaniem do pokoju odkrywam, że mój ulubiony tester głośników telefonicznych opuścił szpital. Mrożona herbata z ciastkiem francuskim jeszcze nigdy nie smakowała tak dobrze. Odwiedza mnie mój lekarz prowadzący, raz jeszcze wyjaśnia przebieg wczorajszego zabiegu, daje wytyczne na czas rehabilitacji i upewnia się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przez miesiąc mam spokój z poważniejszą aktywnością fizyczną, ale do domu zostanę wypuszczony prawdopodobnie w niedzielę.

 

Dzień 10 – piątek

W miejsce mojego ulubieńca pojawia się kolejna nowa twarz – tym razem miłośnik gier mobilnych, również nieznający zaawansowanej technologii audio. Dodatkowo jegomość jest dość specyficzny, gdyż leży na łóżku w spodniach od garnituru, koszuli i skarpetkach. Po jego poprzedniku jestem już jednak zahartowany i odgłosy wyrzynanych orków, czy innych kreatur są w porównaniu do „uuuła uuuła” prawie kojące.

 

Dzień 11 – sobota

Pogromca zła przebrał się w końcu w szpitalną pidżamę, doskonale komponującą się z czarnymi skarpetkami. Nic się nie dzieje. Kończę oglądać pierwszy sezon The Wire i czytać kolejną książkę. Larsson bije Lagercrantza na głowę.

 

Dzień 12 – niedziela

Z powodu zaczynających się we wtorek świąt narodowych, niedziela jest pracująca. To dlatego mogę opuścić wreszcie placówkę. Rachunek za cały pobyt ze wszystkimi jego dobrodziejstwami 15000 yuanów (czyli jakieś 8000zł). Szczęśliwie ubezpieczenie socjalne pokrywa prawie całość kwoty – warto się ubezpieczać. Pozostaje mi tylko czekać na wyniki histopatologiczne.

 

Dzień 09.10

Miały dojść wyniki histopatologiczne, dzięki którym miałbym 100% pewność co do zakończenia całej przygody. Niestety – jeszcze nie dotarły i mają być gotowe w przyszłym tygodniu. Jako, że zapowiedziałem jednak pojawienie się tekstu 10 października, nie będę znów przeciągał, żeby tylko spuentować ostatecznym rozstrzygnięciem. Zamiast jednoznacznego happy endu będzie więc cliffhanger, a zamiast podsumowania podrzucę indiańską opowieść z morałem, która z jakiegoś głupiego powodu zakorzeniła się w mojej głowie na czas leczenia:

Dawno temu żył sobie Indianin, któremu przy urodzeniu nadano imię „Samotny Kamień”. Nazwano go tak z tej przyczyny, że przyszedł na świat z jednym jądrem. Już jako dzieciak nie przepadał za tym imieniem, dlatego prosił wszystkich, by go tak nie nazywali. Kiedy wyrósł na wojownika, coś w nim pękło. Któregoś dnia oświadczył przed całym szczepem:

– Ktokolwiek od tej chwili nazwie mnie „Samotnym Kamieniem” – zginie! Tak powiedziałem!

Wieść szybko się rozeszła i od tej pory nikt nie ośmielił się więcej go tak nazywać. Któregoś dnia pewna kobieta, nazywana w szczepie „Błękitny Ptak” zapomniała się i powiedziała:

– Dzień dobry „Samotny Kamieniu”.

Indianin rzucił się na kobietę jak ryś, złapał ją za włosy i zawlókł do pobliskiego lasu. Tam ją gwałcił cały dzień, i całą noc. I potem ją jeszcze gwałcił przez cały dzień, aż ona wyzionęła ducha z wyczerpania. Znowu wieść się rozeszła, że jak „Samotny Kamień” coś obieca, to słowa dotrzyma! Lata płynęły, ludzie ze szczepu wspominali czasami „Błękitnego Ptaka” ale nikt nie odważył się na popełnienie tej samej pomyłki. Ale do czasu! Zdarzyło się, że po kilku latach nieobecności z sąsiedniej doliny wróciła z wizytą do wioski kuzynka „Błękitnego Ptaka”, młoda i piękna dziewczyna o imieniu „Zielony Ptak”. Ostatnio widziała „Samotnego Kamienia” jeszcze jako chłopca, więc ucieszyła się ogromnie na jego widok.

– Tak się cieszę że cię znów widzę „Samotny Kamieniu”!

Indianin, jak się słusznie domyślacie, złapał ją za warkocze, zawlókł do pobliskiego lasu i gwałcił cały dzień, całą noc, i potem następny dzień i całą noc, i jeszcze… i jeszcze. Aż marnie padł.

Jaki jest morał tej historii?

Jednym kamieniem dwóch ptaków nie ustrzelisz.

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.