LUANG PRABANG jak zmarnować większość dnia
Gdy pierwszego wieczoru w Luang Prabang przemierzam nocny targ, nachodzi mnie myśl, że fajnie byłoby spotkać kogoś, z kim można by pozwiedzać okolice miasta. W końcu dotychczas miałem szczęście poznawać wszędzie naprawdę fajnych ludzi, z którymi spędzałem w ciągu podróży całkiem sporo czasu. To jedna z zalet podróżowania samotnie – przy odpowiednim nastawieniu prawie nigdy nie jesteś sam. Gdy myśl ta zakwita mi w głowie, nie wiem jeszcze, że już jutro będę jej żałował.
W hostelu siadam z notatnikiem, mając nadzieję opisać autobusową podróż ze stolicy. Dwa krzesła dalej miejsce zajmuje starszy jegomość o ciemniejszej karnacji, na oko po sześćdziesiątce i aparycji starszego Andy’ego Serkinsa po tygodniowej imprezie.
– Piszesz pamiętnik? – zagaduje.
– Tak jakby. Artykuł na bloga – odpowiadam, a mężczyzna przytakuje i kontynuuje konwersację.
Okazuje się, że jest Niemcem i podróżuje na swoim składanym rowerku po Azji Południowo – Wschodniej, a jego następnym przystankiem ma być Angkor Wat. Raczy mnie licznymi opowieściami rowerowymi z różnych części świata, finalnie informując, że nazajutrz wybiera się na północną stronę Mekongu, by pojeździć trochę z dala od turystów. Brzmi podobnie do moich planów, więc gdy pada propozycja połączenia sił, chętnie się zgadzam.
Po śniadaniu, zaopatrzony w wypożyczony na 3 dni rower górski wracam do hostelu. Jednoślad mojego kompana stoi nadal przed wejściem, więc siadam w oczekiwaniu na jego właściciela. W końcu zaspany pojawia się w pomieszczeniu wspólnym. Gdy blisko godzinę później jest gotów do wyjścia, oznajmia, że zatrzymamy się jeszcze na kawę w kawiarni usytuowanej nieopodal. Moja wizja aktywnie spędzonego dnia zaczyna się rozmywać.
Jest już blisko południa, gdy dosłownie wskakujemy na odbijający właśnie prom. Druga strona Mekongu to kompletnie inne oblicze Luang Prabang. Jedynie nieliczni turyści zapuszczają się na drugi brzeg rzeki, a jeszcze mniejsza ilość wyrusza dalej na północ. Mój towarzysz twierdzi, iż jego znajomi cykliści zarekomendowali mu świetną trasę, więc ufając zapewnieniom podążam jego śladem. Wzdłuż Mekongu biegnie na wschód asfaltowa ścieżka, kończąca się po 2,5km w niewielkiej świątyni. Niespieszne pokonanie tej drogi w obie strony wraz z dokładnym oglądnięciem wszystkiego po drodze, zajmie wam na rowerach maksymalnie godzinę. Ja po 2,5 zaczynam tracić cierpliwość, w myślach gorąco obiecując sobie, że to mój jedyny zmarnowany dzień w ciągu tego wyjazdu. Gdy przed 16 wracamy na turystyczny brzeg, pośpiesznie i z ulgą żegnam Niemca, postanawiając jednak zrobić tego dnia coś sensownego. Zostawiam rower w hostelu i zanurzam się w lokalne uliczki.
Luang Prabang było stolicą Laosu do 1975 roku, gdy po obaleniu przez komunistów monarchii, funkcję tę zaczęło pełnić Vientiane. Swój obecny wizerunek i charakter zawdzięcza francuzom, którzy na początku XXw. odbudowali zniszczone miasto. Do tej pory zachowały się liczne zabytki francuskiej architektury kolonialnej, zapewniając odwiedzającym darmową podróż w czasie. Wpływy francuskie obecne są w Laosie do dziś, choćby w przypadku kuchni – bagietki, ciastka i ciasta naprawdę dają radę. Idę bez jasno określonego celu wąskimi uliczkami, mijając skąpane w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca świątynie, stojące w sąsiedztwie kolonialnych budynków. W końcu trafiam nad brzeg Mekongu. Schodzę nad samą wodę, obserwując jak ognista kula powoli kryje się za widnokręgiem, oblewając wszystko pomarańczowymi barwami. Jest w zachodach słońca nad Mekongiem coś magicznego, co trudno zawrzeć w słowach i wytłumaczyć. Rzeką niespiesznie suną charakterystyczne dla tego regionu długie, wąskie łodzie, a na licznych tarasach restauracji zawieszonych na brzegach zaczyna się wzmożony ruch.
Jednak po zmroku centralnym punktem miasta staje się ulica Th Sisavangvong, biegnąca przy pałacu królewskim. Za dnia będąca główną ulicą miasta otwartą dla ruchu, wieczorem zostaje zamknięta i oddana w ręce handlarzy. O ile na głównej ulicy znajdziecie pamiątki, ubrania, kosze itp, tak boczne uliczki i końcowe części targu należą do sprzedawców żywności. Trudno mi aż uwierzyć w ceny. Bufet wegetariański, gdzie otrzymuję pusty talerz i mogę nałożyć na niego ile tylko zechcę, to wydatek 20 000kip. Talerz spokojnie wystarcza mi jako główny posiłek dnia, a dań do wyboru jest mnóstwo, także każdy znajdzie coś dla siebie. Na stoiskach znajdziecie też ryby, mięsa, warzywa przyrządzane na wiele sposobów, sajgonki i wiele różnych innych potraw, zaś na końcu ulicy dopchniecie to wszystko rewelacyjnymi francuskimi naleśnikami na słodko, czy naleśnikami kokosowymu. Wszystko przygotowane na miejscu ze świeżych produktów. Odpuszczam jedynie naleśniki kokosowe jednej ze sprzedawczyń. Gdy najpierw oblizuje palce, potem przyjmuje ode mnie pieniądze, by na deser tymiż palcami nałożyć mój deser na zwinięty w koszyczek liść bananowca, postanawiam spasować. Bez problemu znajdziecie panie używające do wszystkich czynności łyżek, a próbować warto, bo naleśniki to niebo w gębie.
Gdy wieczorem w hostelu znajomy Niemiec zagaduje mnie o plany na następny dzień, wykręcam się, mówiąc że prawdopodobnie będę chciał pojechać do wodospadów Kuang Si, lecz definitywnie trasy tej nie będę pokonywał na rowerze. I właśnie do jednego z najbardziej znanych w Laosie miejsc zabiorę was w kolejnym wpisie.