Poza Chinami

KUANG SI, czyli laotańskie must see

on
2 marca 2020

Złapać katar w Laosie, to trochę jak doznać udaru słonecznego na Grenlandii, jednak udaje mi się jakimś cudem dokonać tej sztuki. Po nocy spędzonej w towarzystwie chusteczek budzę się później, niż zakładałem i postanawiam szybko zmodyfikować plany. Do wodospadów Kuang Si postanawiam pojechać ostatnim transportem, zamiast z samego rana. Ludzi jest wtedy ponoć najmniej, wyłączając czas bezpośrednio po otwarciu bram o 08:00. Mając na uwadze sceny drogowe, których byłem świadkiem w ciągu ostatnich dni, nie chcę wynajmować skutera, zaś 30km na rowerze w jedną stronę po zwykłej drodze również nie wzbudza mojego entuzjazmu. Wykupuję więc przejazd minibusem za 35 000kip w dwie strony. Wyjazd o 13:30, powrót o 18:00, więc nawet odejmując niecałe 2 godziny podróży, pozostaje wystarczająco wiele czasu na spokojne obejście całego obszaru.

 

Czas do godziny wyjazdu postanawiam jednak odpowiednio wykorzystać. Tuż za bramą mojego hostelu każdego ranka odbywa się targ. Niewiele ma wspólnego z tym wieczornym, nastawionym na turystów. Tutaj przychodzą lokalni mieszkańcy, by zaopatrzyć się w mięso, warzywa, ryby i inne produkty spożywcze. Jest już jednak zbyt późno i ruch powoli maleje, a co gorsza tłum poprzetykany jest mocno turystami, którzy próbują telefonami dokumentować otaczającą ich rzeczywistość, w rezultacie prawie wchodząc sprzedawcom na głowy. Targ postanawiam obejrzeć dokładniej wczesnym rankiem ostatniego dnia w Luang Prabang, a tymczasem kieruję się do najbardziej znanej i najważniejszej w Luang Prabang świątyni – Wat Xieng Thong.

Zbudowana w połowie XVI w. jest jedną z niewielu, które nie zostały zniszczone podczas inwazji wojsk Czarnej Flagi w 1887. Do czasu upadku monarchii pełniła rolę świątyni królewskiej, gdzie odbywały się koronacje i obchody najważniejszych świąt. Sprzyja mi szczęście, gdyż na miejscu jakaś para robi sobie właśnie zdjęcia ślubne w tradycyjnych strojach ludowych, więc wykorzystuję szansę i z tła dołączam do ekipy fotograficznej. Sama świątynia jest raczej niewielka i choć misternie zdobiona, nie robi jakiegoś gigantycznego wrażenia. Zdecydowanie warto tu jednak zajrzeć, by poobcować z historią. Drugą ze świątyń, którą odwiedzam tego ranka jest Wat Sene Souk Haram z początku XVIII w. Spotykam tam młodego mnicha, który przychodzi po zostawione przez siebie szaty, którym akurat robiłem zdjęcie. Nawiązujemy rozmowę i od standardowego pytania o to, skąd jestem, przechodzimy do dłuższej rozmowy prowadzonej już przy pobliskim stole, gdzie ja zaspokajam jego ciekawość na temat Polski, rewanżując się pytaniami na temat jego codziennego życia. Po jakimś czasie okazuje się, że akurat przygotowuje się do jutrzejszego egzaminu, więc postanawiam nie zabierać mu więcej czasu. Ruszam dalej na południe w kierunku Starego Mostu. W jednej z bocznych uliczek mijam stojącego przed jednym z domów Mercedesa W114, pamiętającego prawdopodobnie jeszcze czasy monarchii w Laosie. To właśnie detale nadają Luang Prabang uroku. Wystarczy zanurzyć się w bocznych uliczkach i pozwolić się sobie zgubić.

W takich chwilach czas dziwnie przyspiesza i nim się spostrzegam, muszę już wracać, by zdążyć na transport do Kuang Si. Co tak wyjątkowego jest w tym miejscu, że uznawane jest za jedną z większych atrakcji w całym Laosie? Siedząc zgnieciony w minibusie nie przewidującym osób o wzroście 190cm, mam wątpliwości, że będę miał okazję to sprawdzić. Kierowca jedzie jak szatan, a chłopak siedzący przede mną zaczyna wymiotować do plastikowej torebki. Po niecałej godzinie atrakcji wszyscy z ulgą wysypują się z pojazdu. Obszar przed bramą wejściową obrósł już w typowe stoiska z pamiątkami i gastronomią, zaś stopień zatłoczenia parkingu jasno wskazuje na popularność miejsca. Bilet wejściowy to koszt 20 000 kip. Tuż za bramą warto odbić w prawo, by odwiedzić grupę czarnych niedźwiedzi azjatyckich. Zwierzaki zostały odratowane z rąk kłusowników i przemytników i dzięki dobrym ludziom zamiast spędzać krótkie życie w ciasnej klatce, dostają do swojej dyspozycji ogrodzony fragment lasu wzbogacony o różne atrakcje. Podczas mojej wizyty – ku zawodowi zebranego tłumku – misie mają wywalone na wszystko i wszystkich, delektując się popołudniem w pozycji stwarzającej wątpliwości, czy jeszcze żyją. Dalej ścieżka prowadzi przez dżunglę wprost do pierwszej kaskady. Już tu wrażenie robi barwa wody, swym turkusem cudownie komponując się z porastającą brzegi dżunglą, a to przecież jedynie początek. Kuang Si dawkuje atrakcje w miarę jak posuwam się ścieżką w górę. Woda jest dość chłodna, lecz i tak w niektórych z jeziorek kąpią się ludzie. Tu i ówdzie dziewczyny w strojach kąpielowych wykazując się ogromnym samozaparciem i cierpliwością w celu uzyskania tego „jednego jedynego” zdjęcia, urządzają sobie sesje fotograficzne. Jeszcze kilka minut spaceru brzegiem spadającego kaskadami strumienia i moim oczom ukazuje się cel podróży. Trzeba przyznać, że wodospad robi wrażenie, a możliwość zobaczenia go zaraz po otwarciu bram bez grupki ludzi wokół warta musi być zorganizowania transportu z samego rana. Przy nieco wyższym stanie wody widok musi być niesamowity, choć i teraz jestem oczarowany. Postanawiam zostawić zdjęcia na później, gdy tłum na dole nieco się ze względu na zbliżającą godzinę zamknięcia przerzedzi i zamiast tego odbijam w lewo na ścieżkę prowadzącą na szczyt wodospadu. Trasa nie jest szczególnie wymagająca, lecz po deszczu sytuacja może wyglądać kompletnie inaczej. U góry część drogi pokonuje się kładkami zawieszonymi nisko nad wodą, można też odbić w lewo do znajdującej się 3km dalej jaskini, lecz mając na uwadze ograniczenie czasowe postanawiam odpuścić. Ponoć miejsce nie jest szczególnie warte odwiedzenia, więc nie ubolewam szczególnie nad tą stratą. Wspominałem o drodze w górę, wypada napisać kilka słów o zejściu, które wiedzie drugą ścieżką. Tutaj jest zdecydowanie ciekawiej i dość szybko postanawiam schować aparat, by mieć obie ręce wolne. Przede mną dwie Azjatki zawzięcie, lecz z różnym skutkiem stawiają czoła sile grawitacji. Nie pomagają zdradzieckie poręcze z bambusa, które czasem okazują się być do niczego nieprzymocowane. Po deszczu, gdy ścieżka robi się jeszcze bardziej śliska, musi być świadkiem ciekawych wydarzeń.

Gdy docieram do stóp wodospadu, tłum jest zdecydowanie mniejszy. Udaje mi się nawet zrobić ostre zdjęcie z wydłużoną ekspozycją bez rozmyć spowodowanych chodzącymi i opierającymi się o poręcz ludźmi. Powoli mam się już zbierać, gdy słyszę za sobą dziwnie wypowiadane „dzień dobry” i staję twarzą w twarz z moim niemieckim towarzyszem rowerowym. Nad wodospad przyjechał na swoich dwóch kółkach, a wrócić zamierza jakimś busem. Mając w pamięci poprzedni dzień i mordercze tempo jazdy, zastanawiam się o której wyjechał z miasta i dlaczego w takim razie wczorajszego wieczoru widziałem go w hostelu.

 

W okolicach Luang Prabang chcę zobaczyć również wodospad Tad Sae, lecz ze względu na bardzo niski poziom wody odwiedzić mógłbym co najwyżej spad. Okres bliższy porze deszczowej jest zdecydowanie lepszym terminem odwiedzin. Nie mam zamiaru porzucić jednak planów zobaczenia północnego brzegu Mekongu, z dala od turystów i betonowych dróg. I właśnie na 30km laotańskich bezdroży zabiorę Was w kolejnym wpisie.

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.