Poza Chinami

WAT PHOU – Starszy brat Angkor Wat

on
16 marca 2020

Samolot odlatuje o 10:40, a na lotnisku stawić trzeba się 2 godziny przed odlotem. Nie daje mi to rano zbyt wiele czasu, lecz i tak spędzam blisko godzinę na porannym targu w Luang Prabang. Jego charakter jest kompletnie odmienny od tego wieczornego, bardziej popularnego wśród turystów, lecz i tutaj można spotkać wielu obcokrajowców. Choć trafiają się pojedyncze stoiska z pamiątkami, cała reszta to sprzedawcy mięsa, ryb, warzyw i innych produktów spożywczych. Tętni tu lokalne życie i irytujący są tylko turyści z telefonami komórkowymi, praktycznie wchodzący na twarze starających się zachować spokój sprzedawców. Nie mam nic przeciw zdjęciom robionym komórką. Irytują mnie ludzie, którzy nie potrafią uszanować przestrzeni osobistej innych, sprowadzając ich do roli atrakcji turystycznej. Atrakcji której trzeba cyknąć fotkę nie trudząc się nawet pytaniem o zgodę, czy próbą zachowania jakiejkolwiek dyskrecji. Podobne zachowania zmieniły tutejszą ceremonię Tak Bat w farsę. Tak Bat, czyli poranna ceremonia składania mnichom darów jest częścią tradycji Luang Prabang, nie zaś produktem turystycznym, na jaki coraz bardziej jest kształtowana. Po zobaczeniu podobnej ceremonii w Mandalay i niesmaku jaki we mnie pozostawiła, tym razem postanowiłem odpuścić. Wciąż doskonale pamiętam turystów za nic mających strefę osobistą mnichów, będących wyraźnie zażenowanych całą sytuacją. Przez myśl przeszło mi, by wstać przed 06:00 i udać się na miejsce porobić zdjęcia turystom, lecz finalnie dałem sobie spokój.

 

Lotnisko w Luang Prabang położone jest tuż obok miasta i już po kilkunastu minutach wytrząsania się na metalowej pace tuk-tuka, jestem na miejscu. Wiem, że wewnątrzkrajowa podróż samolotem kłóci się trochę z ideą zwiedzania, lecz nie mam zbytnio wyboru. Alternatywą dla przelecenia do południowej części kraju jest kompletne jej pominięcie, więc nie zastanawiam się długo. Trasy wewnątrzkrajowe obsługiwane są jedynie przez narodowego przewoźnika Laosu, czyli Air Lao. Nie będę kłamał, że przelot ten wywoływał u mnie przesadne poczucie bezpieczeństwa, lecz po kilku dniach kontaktu z lokalnym ruchem drogowym utwierdziłem się w przekonaniu, że nie może być przecież tak źle. I faktycznie, gdy turbośmigłowiec ATR72 wznosi się ponad góry nie odczuwam żadnego niepokoju. Samolot jest cichy i wygodny, piloci wiedzą co robią, a załoga dokłada wszelkich starań, by pasażerowie czuli się na pokładzie dobrze. Wprawdzie gdyby lotnisko w Pakse, w którym lądujemy po 1 godzinie i 40 minutach lotu postawić obok radomskiego, to drugie zaczęłoby aspirować do miana Heathrow, to nie ma to przecież żadnego związku z komfortem, czy bezpieczeństwem. Posiada za to niezaprzeczalną zaletę – bagaże wykładane są na jedyną, króciutką taśmę praktycznie prosto z samolotu, więc prawie nie trzeba czekać.

 

Przygotowując się do wyjazdu wyczytałem informację, że w przypadku wypożyczenia skutera w Laosie, wymagane jest międzynarodowe prawo jazdy. Wziąwszy pod uwagę jego czasowość i moje miejsce zamieszkania, trudno mi spełnić ten warunek. Zresztą po krótkiej rozmowie z gospodarzem mojego hostelu okazuje się, że w gruncie rzeczy obcokrajowcy nie mogą legalnie wypożyczać tu żadnych jednośladów z wyłączeniem rowerów. Fakt, że wypożyczalnie skuterów jednak działają, jest uzależniony od odpowiednich kontaktów tychże z policją. Jest już przed pierwszą, więc czasu na odwiedziny Wat Phou mam coraz mniej. Okazuje się, że podróż tuktukiem tam i z powrotem to koszt 250 000 kip, podczas gdy lokalny transport jest na tyle problematyczny, że zostaje mi na starcie odradzony. Przy 200 000 kip za wypożyczenie mocniejszego skutera na dwa dni, rachunek ekonomiczny jest dość prosty. Już kilkadziesiąt minut później przejeżdżam mostem ponad potężnym już tutaj Mekongiem i mknę dalej na południe drogą 14A. Wypożyczenie motoru okazuje się najlepszą możliwą decyzją. Po początkowej fazie, gdzie trzeba się pognieść w ruchu miejskim, droga zmienia się w fantastyczną, raczej mało uczęszczaną szosę biegnącą wśród pół ryżowych. Do Wat Phou jest około 50km, lecz już w połowie drogi w moim sercu buzuje gorąca nienawiść do kasku, stworzonego zdecydowanie pod lokalnego odbiorcę. Nie jestem w stanie zamknąć do końca owiewki, którą zatrzymuje mój nos. Większa prędkość zwiększa stopień nacisku i tylko pewna doza ekwilibrystyki pozwala na doprowadzanie sytuacji do akceptowalnego poziomu (który stopniowo zaczyna znów ewoluować w kierunku nieakceptowalnego).

 

Z lekko spłaszczonym nosem docieram wreszcie na miejsce i uiszczam opłatę za wejście w wysokości 50000kip. Tutaj wypada wreszcie uściślić, czym w ogóle jest Wat Phou. Gdybym przywołał nazwę Angkor, przed oczami większości z was momentalnie stanęłyby monumentalne świątynie w Kambodży. Podobnie jak swój bardziej znany brat, Wat Phou również było częścią imperium Khmerów, choć to właśnie ruiny na terytorium Laosu są starsze. Wat Phou, co w tłumaczeniu oznacza „górską świątynię” położona jest u stóp góry Phu Kao, a z jej umiejscowionego najwyżej punktu roztacza się widok na sięgającą brzegu Mekongu równinę. Spotykam jedynie nielicznych turystów, momentami czując się, jakbym był tu jedynym gościem. Tylko robotnicy pracujący nad renowacją świątyni generują wówczas ruch w zasięgu mojego wzroku. Wdrapuję się na szczyt kamiennych schodów z XI wieku i siadam zauroczony widokiem. Jest pora sucha, więc jedynie mogę sobie wyobrazić jak pięknie jest tu, gdy intensywna zieleń bierze wszystko w swe objęcia. Jeśli przyjedziecie na południe Laosu specjalnie dla tego miejsca, możecie jednak poczuć pewne rozczarowanie, szczególnie jeśli wcześniej byliście w Angkor. Nazywanie Wat Phou „małym Angkor” to nadużycie, lecz nie zmienia to faktu, że to wpisane na listę UNESCO miejsce warto odwiedzić. Nie uświadczycie tu tłumów turystów – Wat Phou położone jest za bardzo na uboczu i ponoć nie dociera tu nawet zbyt wielu gości z Chin. Wcześnie rano prawdopodobnie będziecie mieli okolicę tylko dla siebie. Zwiedziwszy już ruiny, zatrzymajcie się w znajdującym się nieopodal Champasak, by poszukać tam francuskich wpływów kolonialnych.

 

Ja niestety nie mam już czasu, gdyż słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, a jazda laotańskimi drogami po zmroku nie jest na szczycie mojej listy życzeń. Kierując się z powrotem do Pakse, w którym znajduje się mój hostel, doświadczam jednego z przyjemniejszych momentów w ciągu mojego dotychczasowego pobytu w Laosie. Nie chodzi tu nawet o jakieś szczególne wydarzenie. Światło słońca kryjącego się za wzgórzami i skąpane w pomarańczowych barwach pola ryżowe, pośród których biegnie szosa, wyzwalają u mnie w jakiś sposób wyjątkowe uczucie, które trudno zdefiniować. Siedząc w samochodzie odbierałbym to pewnie zupełnie inaczej, lecz doświadczenie tego momentu za kierownicą jednośladu ma w sobie coś magicznego. Zresztą zobaczcie sami:

Okazuje się, że wypożyczenie skutera było najlepszą z możliwych decyzji. Tym bardziej cieszę się już na myśl o jutrzejszym dniu, gdy planuję wybrać się na płaskowyż Bolaven, by poodkrywać jego naturalne piękno. I właśnie do krainy wodospadów zabiorę was w kolejnym wpisie.

Na koniec chcę przywołać jeszcze jedną sytuację z Wat Phou, która opisana w sąsiedztwie fragmentu o świątyni zachwiałaby zbytnio dynamiką tekstu, wrzucam ją więc na koniec. Jestem już w drodze do wyjścia, gdy spotykam dwóch starszych francuzów i jestem świadkiem sytuacji, gdy jeden widząc lokalną dziewczynkę sięga do portfela i ofiarowuje jej banknot.

– Wyrządza jej pan w ten sposób krzywdę – komentuję, gdy zrównuję się z nimi krokiem.

– Wiem, ale nie potrafiłem się powstrzymać – odpowiada mężczyzna.

– Jakiej lekcji życiowej właśnie jej pan udzielił?

– Normalnie rozdaję kredki, albo długopisy, lecz teraz nie mam żadnych przy sobie.

– Ale jest pan świadom jaki obraz białego turysty pan w tym momencie utrwala?

Francuz nie wie za bardzo co powiedzieć, więc postanawiam go wyręczyć.

– Wizerunek bogatego białego, który przyjeżdża do krajów tak zwanego trzeciego świata z podarkami w formie cukierków, zeszytów i przyborów do pisania. A jeśli zbierze się już gdzieś duża grupa dzieci, skąd ma pan pewność, że ofiarowane rzeczy trafią do tych najbardziej potrzebujących, a nie najsilniejszych, najszybszych, czy najbardziej obrotnych?

– To co mam robić?

– Skontaktować się z organizacją, która się pomocą w konkretnym miejscu zajmuje. A jeśli koniecznie musi pan dawać osobiście – porozmawiać z nauczycielem w lokalnej szkole i jemu przekazać materiały.

– Tak, żeby sam je sprzedał – odburkuje francuz, którego twarz przybiera trochę bardziej czerwony odcień.

Ręce mi opadają i rzucam mężczyźnie na odchodne tylko coś o myleniu zaspokajania wewnętrznego ego z faktyczną pomocą. Nie odpowiada nic więcej.

Jeżdżąc po świecie podróżujmy w sposób świadomy i szczególnie w przypadku dzieci analizujmy konsekwencje naszych czynów. Często działania kierowane dobrymi pobudkami odnoszą odwrotny do zamierzonego efekt.

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.