BOLAVEN – Dzień na płaskowyżu wodospadów
Droga jest równa i szeroka. Dwa pasy w każdą stronę i asfaltowe pobocze to nie coś, czego oczekiwałem po Laosie. Nawet przy usilnych staraniach, trudno byłoby mi się zgubić – droga od mojego hostelu prowadzi praktycznie niezmiennie prosto. O płaskowyżu Bolaven przeczytałem przed wyjazdem całkiem sporo i w wielu poradnikach sugerowano postawienie na jednoślad z manualną skrzynią biegów. Odcinek, który opiszę bezproblemowo pokonacie na automacie. Najpopularniejszą formą zwiedzania płaskowyżu jest właśnie wynajęcie skutera i przejechanie dużej – czterodniowej (ok. 320km), bądź małej – dwudniowej (ok. 120km) pętli. Niestety nazajutrz mam z Vientiane lot powrotny do Chin, więc nie mogę pozwolić sobie na żadną z tych opcji. Nie znaczy to bynajmniej, że Bolaven mam zamiar odpuścić. Jako, że jest to mój ostatni pełny dzień w Laosie, postanawiam jednak nie forsować tempa i po prostu oddać się chwili. Płaskowyż znajdujący się na wysokości 1000 do 1300m n.p.m. stanowi krater dawnego wulkanu o średnicy 40km. Właśnie tu uprawiana jest kawa, uznawana ponoć za jedną z najlepszych na świecie. Jako, że osobiście jestem kompletnie nie kawowy i prawdopodobnie nie wyczułbym nawet różnicy między rozpuszczalną z Biedronki, a Kopi Luwak, nie widzę sensu w zagłębianiu się w ten aspekt. Mogę za to w pełni skupić się na drugim, czyli wodospadach.
Najgorsza część podróży to konieczność wydostania się z miasta. Pakse nie jest wielkie, lecz ilość ludzi przemieszczających się na wszelkiego rodzaju motorach, skuterach i innych tworach pochodnych jest imponująca. Potrzebna jest spora doza pewności siebie i spokoju, gdyż ruszając ze świateł jest się praktycznie otoczonym przez innych uczestników ruchu. Droga ma zupełnie inny charakter, niż ta prowadząca na południe do Champasak. Całkiem sporo tu ciężarówek i autobusów, choć odcinkami nie spotyka się żadnych innych pojazdów. Kieruję się niecałe 50km w stronę Paksong i zaczynam od najdalej położonych wodospadów z mojej listy, czyli Tad Fane i Tad Yuang.
Reklamy wielkości billboardów nie pozwalają przegapić zjazdu, choć same drogi doprowadzające do wodospadów są mocno gruntowe. Na wjeździe tylko bilet za 10 000 kip, do tego symboliczna opłata parkingowa i można już pieszo ruszać dalej. Tad Fane, czyli dwa bliźniacze wodospady o wysokości 120 metrów robią ogromne wrażenie, które byłoby jeszcze większe w trakcie pory deszczowej. Niestety poza widokiem ze sporej odległości, nie ma tu wiele do robienia. Można zjechać nad doliną tyrolką za ok 40 dolarów, lecz jeśli ktoś nie chce wydawać niecałych 200zł, lub raczej wolałby zjeść chińskie ciastko z posypką z rwanej wieprzowiny, niż zawierzyć swoje życie rozciągniętej na wysokości 140 metrów linie – dron pozostaje chyba jedyną sensowną opcją.
Tad Yuang, znajduje się bardzo blisko Tad Fane i dojazd do niego jest kwestią kilkunastu minut. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, tutaj można zejść praktycznie do stóp wodospadu, by w pełni docenić jego majestat. Na skarpie po której ku dołowi prowadzą schody, ulokowano też niewielki pawilon, z którego rozciąga się doskonały widok. Gdy poziom wody w rzece jest wyższy, spowity wodną mgiełką punkt widokowy usytuowany na skarpie, staje się wdzięcznym obiektem dla zdjęć. Tad Yuang jest chyba dla mnie najmilszą niespodzianką tego dnia i nawet w wersji z niskim poziomem wody prezentuje się majestatycznie. Jest sobota, więc z biegiem czasu na miejscu pojawia się coraz więcej lokalnych mieszkańców. Równocześnie pewien biały emeryt postanawia wykąpać się pod wodospadem i nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, gdyby nie fakt, że dochodzi do wniosku, że najwyraźniej nie potrzeba mu do tego żadnych ubrań. Piękno okoliczności przyrody gdzieś pryska.
Na łące przy szczycie wodospadu powoli rozkwita życie towarzyskie; grupa młodzieży rozkłada na kocach coś w rodzaju pikniku, dalej umiejscawia się rodzina z dziećmi. W powietrzu aż czuć atmosferę relaksu.
Ostatnim miejscem, które postanawiam odwiedzić, jest Tad Champi. Zjazd do tego zdecydowanie najmniejszego z całej wybranej przeze mnie trójki wodospadu, położony jest praktycznie naprzeciw skrętu do Tad Fane. O ile wszystkie drogi prowadzące do punktów widokowych są gruntowe i z oczywistych względów wymagają dostosowania prędkości, tak dojazd do Tad Champi zasługuje na osobny akapit. Odległość nie jest drastyczna, gdyż mówimy tu o zaledwie 2,3km, lecz nie wydaje mi się, by na przestrzeni tego dystansu choć jeden fragment pozwalał mi na uzyskanie tempa wyższego niż marszowe. Desperackie manewrowanie między drogowymi kraterami i próby utrzymania skutera w jednym kawałku uzmysławiają mi, że właśnie obcuję z najgorszą drogą w ciągu całego pobytu w Laosie. Trasa biegnie obok plantacji kawy i byłaby całkiem atrakcyjna widokowo, gdyby nie fakt, że chwila nieuwagi może sprawić, że do Pakse wracałbym na pace jakiegoś pickupa. Finalnie docieram do niewielkiej restauracji rodzinnej, skąd odbiega ścieżka ku wodospadowi. Tad Champi nie jest równie zachwycający, co poprzednie dwa odwiedzone przeze mnie miejsca, lecz wyróżnia się możliwością wejścia za ścianę wody, pod nawis skalny. Ze względu na charakterystykę dojazdu, trafia tu też mniej turystów. A warto, bo miejsce ma w sobie naprawdę sporo uroku.
Pamiętajcie tylko o odpowiednich środkach ochronnych przed komarami, jako że południowy Laos jest obszarem o podwyższonym ryzyku zarażenia malarią i dengą. Dowolna apteka w którymkolwiek z większych miast powinna posiadać wybór środków o różnym stężeniu DEET ,odstraszających latających krwiopijców. Przy najsilniejszych wersjach może ponoć w nielicznych przypadkach dochodzić do podrażnień skóry, więc dobrze najpierw wypróbować środek na niewielkim jej obszarze. Dzięki stosowaniu lokalnych specyfików w ciągu całego pobytu nie ugryzł mnie ani jeden komar, co standardowo jest nie do pomyślenia.
W drodze powrotnej do hostelu, raz jeszcze przejeżdżam przez most nad Mekongiem, by dotrzeć do punktu widokowego Phou Salao. Pakse samo w sobie nie jest zbyt urokliwym miastem i nie ma do zaoferowania praktycznie niczego, będąc głównie centrum wypadowym, bądź miejscem przez które przejeżdża się w drodze do innego. Największą atrakcją jest tu ogromny posąg Złotego Buddy spoglądający na miasto i płynący w dole Mekong. Ot lokalny odpowiednik statuy Jezusa w Rio. Trudno powiedzieć, by zachwycał, ale jeśli macie wolną chwilę, to widok ze wzgórza jest naprawdę przyjemny.
Gdy wsiadam do nocnego autobusu do Vientiane żałuję, że nie mogłem na południu Laosu zostać odrobinę dłużej. Zrobienie pętli na płaskowyżu byłoby zdecydowanie ciekawym przeżyciem, którego nie mogłem niestety doświadczyć z powodu braku czasu. Specjalnie by nadrobić ten brak prawdopodobnie nie wrócę, ale może uda się przy jakiejś innej okazji.