VIENTIANE – Spacerem po stolicy Laosu
Ostatni etap mojej laotańskiej podróży zaczynam w nocnym autobusie z Pakse do Vientiane. Zdziwiłby się jednak ktoś oczekujący zwykłego pojazdu z siedzeniami. Autobus nocny to dwupiętrowy twór z przegródkami do leżenia zamiast siedzeń. Wysokość na jakiej znajduję sufit uniemożliwiłby zresztą wstawienie takowych. Przegródki są dwuosobowe, więc jeśli podróżuje się samotnie, to z dużym prawdopodobieństwem tę jedną noc spędzi się mimo wszystko w towarzystwie. Choć istnieje tu ryzyko poważnej wtopy, warto mieć na uwadze fakt, iż Laotańczycy nie są przeważnie otyli, więc szanse że zamiast połowy boksu będziemy mieli do dyspozycji np. 40%, są raczej niewielkie. Jak w całej Azji długość boksów dopasowana jest do lokalnych standardów, więc przy moich 190cm wzrostu nie mam szans w pełni wyciągnąć nóg. Mimo wszystko paradoksalnie jest całkiem wygodnie i po całym dniu intensywnie spędzonym na nogach, zasypiam w kilka minut.
Zdjęcia autokaru chcę porobić po dojechaniu do Vientiane – wyciąganie aparatu, zmienianie obiektywu na szerokokątny itd. na samym starcie podróży nie wydaje mi się najlepszym pomysłem. Choć do tej pory Laos odbieram jako kraj bardzo bezpieczny, to po co kusić los. Rano budzę się i rozglądam półprzytomny. Część ludzi z autobusu już wyszła; pospiesznie sprawdzam na telefonie, gdzie się właściwie znajduję. Okazuje się, że dojechaliśmy już do Vientiane, a autobus zaraz rusza w dalszą drogę. Chwytam za plecak i w pośpiechu opuszczam pokład. Niestety ze względu na wspomniane okoliczności, plan uwiecznienia wnętrza autobusu na sensownych zdjęciach idzie się bujać. Czysto poglądowo wrzucam dwa wykonane telefonem poprzedniego wieczoru tuż przed odjazdem.
Znajduję się 11 km na północ od centrum miasta, więc próba pokonania rzeczonego dystansu na piechotę z dwoma plecakami nie byłaby najlepszym sposobem na rozpoczęcie dnia. Lokalni przedstawiciele usług przewozowych życzą sobie jakichś absurdalnych pieniędzy i dopiero gdy po początkowych 100 000kip ktoś proponuje mi podwózkę za „fifteen thousand”, operacja dostaje zielone światło. Samochód dzielę z jakimś chińczykiem, podróżującym w zbliżonym od mojego kierunku. Jest przed 6 nad ranem i miasto powoli budzi się do życia. Skąpanymi w porannych promieniach słońca ulicami idą mnisi, zbierający od ludzi dary w formie jedzenia. Chodzą w niewielkich grupkach, czasem samotnie, a wokół nie widać ani jednej osoby z aparatem fotograficznym. Dobrze, że nie wszędzie lokalne zwyczaje torpedowane są nachalną obecnością przyjezdnych. Dojeżdżamy na miejsce i okazuje się, że „fifteen” to tak naprawdę „fifty”. Różnica niby niewielka, lecz w przypadku gdy lokalną walutę mam powoli na wyczerpaniu (a nie uśmiecha mi się ponowne zostawanie milionerem po wymianie 100 dolarów) może stanowić granicę pomiędzy obfitym i mniej obfitym śniadaniem.
Zostawiam duży plecak w hostelu, w którym zatrzymałem się pierwszego dnia i ze sprzętem fotograficznym na plecach ruszam w miasto, kierując się na południe w stronę pałacu prezydenckiego i Mekongu. Szybko okazuje się, że nadrzeczny bulwar nie jest wcale nadrzeczny, a Mekong jedynie przebija gdzieś w oddali zza porastających łąki drzew. Ponoć wieczorem odbywa się tu targ, lecz po wizycie w Luang Prabang nie dostrzegam szczególnego sensu w jego odwiedzinach. Przechodzę przez lokalny park, którego głównym punktem jest posąg ostatniego króla Vientiane – Chao Anouvonga. Tu i ówdzie pojawiają się ludzie grający w badmintona, czy wykonujący poranne ćwiczenia fizyczne. Wokół cisza i spokój, a ja wciąż nie mam wystarczającej motywacji, by wyciągnąć aparat z plecaka. Docieram finalnie do świątyni Wat Ong Teu zrekonstruowanej na początku XXw. Być może po tygodniowym pobycie odczuwam już przesyt bliźniaczo wyglądającymi świątyniami, stąd nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Zdecydowanie ciekawsze są ulice Vientiane z dziką plątaniną kabli rozciągającą się nad głowami przechodniów. W oddali widzę That Dam, znaną też jako Czarną Stupę, czyli budowlę sakralną z XVI, obecnie powoli wpadającą w objęcia matki natury. Po bardzo krótkim przystanku w zamkniętej Wat Si Muang ruszam ku uznawanej za symbol Laosu złotej świątyni Pha That Luang. Słońce znajduje się coraz wyżej i zdecydowanie zaczynam odczuwać ten fakt. Dzięki nawigacji na telefonie wybieram najkrótszą drogę, wiodącą często dość ciekawymi zakamarkami, w które po zmroku raczej bym się nie zapuszczał. Natrafiam dzięki temu na zaparkowanego przed jednym z domów starego forda z lat sześćdziesiątych (może ktoś jest w stanie rozpoznać rzeczony model na zdjęciu poniżej?) i przechodzę przez będące w budowie nowe centrum handlowe. Sama Pha That Luang pełna jest turystów, których liczba jest odwrotnie proporcjonalna do oferowanych przez miejsce atrakcji. Zdecydowanie ciekawiej jest tu w czasie świąt narodowych, lecz wtedy to ludzie tworzą wraz z miejscem magiczną atmosferę. W tym momencie moją większą ciekawość wzbudza chyba drużyna szkolna odbywająca trening rugby na gigantycznym, betonowym parkingu znajdującym się nieopodal wejścia.
Może dopada mnie po prostu zmęczenie i kilka godzin łażenia po okolicy od samego świtu, lecz Vientiane jako miasto nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nie jest ładne, nie jest też dramatycznie brzydkie. Plasuje się idealnie w obszarze nijakości, a to chyba najgorszy zarzut, jaki można mieć do odwiedzanego miejsca. Stolicę Laosu należy brać pod uwagę w kwestii zwiedzania jedynie w momencie, jeśli trzeba tam spędzić ileś czasu w oczekiwaniu na transport do innego miejsca. Jako miasto tranzytowe na jedno popołudnie, czy nawet cały dzień nie wyda się wam czasem zmarnowanym. Jeśli jednak chcielibyście zostawać na dłużej – nie ma to żadnego sensu.
Siedząc w samolocie do Kunming zastanawiam się, czy poleciłbym Laos jako miejsce do odwiedzenia w Azji południowo – wschodniej i trudno mi znaleźć jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. Jeśli nie byliście w tym rejonie świata i możecie wybrać dowolne miejsce, Laos nie jest moim zdaniem najlepszym pierwszym wyborem. Tutaj niezmiennie czołowe miejsce na mojej liście zajmuje Birma, która całkowicie mnie zauroczyła. Jednak w połączeniu z odwiedzinami innego, okolicznego kraju Laos sprawdzi się doskonale i z pewnością niejednokrotnie zauroczy.
Tym sposobem dotarliśmy do końca moich pamiętnikowych wpisów z Laosu, lecz nie znaczy to, że jest to ostatni wpis z tego kraju. W kolejnym tekście postaram się zebrać najpotrzebniejsze informacje w jednym miejscu, tworząc listę rzeczy, które warto wiedzieć przed podróżą.