SHANGRI-LA – zaginiony (w śniegu) horyzont
Autobusy z Wąwozu Skaczącego Tygrysa odwołano rzekomo przez warunki panujące na trasie. Siedząc z nowo poznaną parą w wynajętym minivanie i wyglądając przez okna, dochodzę do wniosku, iż była to jedynie wymówka podyktowana brakiem wystarczającej ilości chętnych. Droga pnie się coraz wyżej, czasem delikatnie prószy śnieg, lecz trudno mówić o jakichkolwiek nieprzyjaznych warunkach. Inna sprawa, że droga sama w sobie miewa momenty, gdy na pokładzie pełnowymiarowego autobusu pokonującego tę trasę, czułbym się mniej komfortowo.
Shangri-La położone jest na północnym krańcu prowincji Yunnan, na wysokości 3160m. Jeszcze w 2001 roku miasto to znane było jako Zhongdian, lecz ze względów marketingowych wystąpiono z wnioskiem o zmianę nazwy. W końcu nawiązanie do krainy z książki Jamesa Hiltona jest zdecydowanie bardziej chwytliwe, czego świadomość miały też inne osady, które przystąpiły do konkursu. Zwycięstwo poza chwytliwą nazwą przyniosło Zhongdian również sześciokrotny wzrost liczby turystów, na stałe wpisując miasto w chiński krajobraz turystyczny.
Już na przedmieściach daje się odczuć, że trafiłem do kompletnie odmiennego regionu. Kilka jaków stojących w pobliżu przystanku autobusowego, czy spacerujących po ulicy jedynie to wrażenie potęguje. Jest już późne popołudnie, a przede mną jeszcze wizyta w szpitalu w celu wykonaniu jedynego słusznego testu. Jako iż placówka zdrowia znajduje się po przeciwległej stronie starego miasta, postanawiam się przespacerować i poznać przy okazji zamknięte dla zwykłego ruchu samochodowego uliczki. Z powodu zbliżającego się Chińskiego Nowego Roku, jak i niepewnej sytuacji wirusowej, miasto straszy pustkami. Sama starówka również nie prezentuje w sporej części żadnej wartości historycznej, gdyż pożar z początku 2014 roku strawił połowę z niej.
Połączenie tych dwóch czynników sprawia, że stare miasto w Shangri-La mimo sporego uroku, nie jest dla mnie na dłuższą metę szczególnie porywające; szczególnie w temperaturze przenoszącej mnie do zimowej Polski. Różnica jest jedna, choć istotna – w Polsce zimno jest tylko na zewnątrz, tymczasem tutaj w budynkach przeważnie nie ma ogrzewania. Po dłuższym pobycie w lokalnej restauracji, w czasie którego na zewnątrz zachodzi już słońce, postanawiam zobaczyć, jak miasto prezentuje po zmroku. Puste uliczki wypełnione jedynie wirującymi płatkami śniegu sprawiają nocą jeszcze bardziej niesamowite wrażenie. Nawet w górującej nad starym miastem świątyni Guishan Gongyuan nie spotykam żadnych ludzi, podobnie jak na rozciągającym się u jej stóp szkaradnym placu, otoczonym równie urokliwymi budynkami, typowymi dla architektury komunistycznej. Miasto sprawia wrażenie wymarłego i dopiero gdy mam już wracać do hostelu, do moich uszu docierają dźwięki muzyki. Podążając za dźwiękiem, docieram do w przeciwieństwie do reszty miasta wypełnionego ludźmi placyku gdzieś w centrum starówki. Takty kolejnej melodii wypełniają okolicę, a uczestnicy spotkania ustawieni w kilku kręgach, zaczynają wspólnie tańczyć. Nie ma tu nic robionego pod turystów – „tradycyjnych” strojów itd. Po prostu lokalni mieszkańcy w autentycznej aktywności, a dla mnie jeden z przyjemniejszych fragmentów dnia.
Poranek nie należy do łatwych. Po nocy spędzonej pod naprawdę grubą kołdrą przykrytą grubym kocem, muszę opuścić moją oazę ciepła. Jak już wspominałem, ogrzewanie nie jest w Shangri-La często spotykanym luksusem. Tuż za drzwiami mojego pokoju zalega gruba warstwa śniegu, a temperatura wewnątrz jest bliska tej na zewnątrz. Cieszę się, że chociaż mój płyn do szkieł kontaktowych nie zamarzł.
Hotel sprawia wrażenie wymarłego. Jesteśmy z Nenadem jedynymi gośćmi, więc z jednej strony nic dziwnego. Z drugiej – w godzinę umówionego z gospodarzem wyjazdu do Parku Narodowego Potatso spodziewałbym się w przybytku aktywności wykraczającej poza przeciąganie się drzemiącego pod schodami husky’ego i kota nieustannie podążającego za mną na drugim piętrzę, z wyraźnie niecnymi zamiarami. Umówionego kierowcy nie widać na horyzoncie również 15 minut później. W końcu w recepcji pojawia się nasz gospodarz, wciąż chyba odczuwający wczorajszą nasiadówkę przy palenisku w recepcji. Okazuje się, że to on zawiezie nas na miejsce.
W okolicach Shangri-La jest co oglądać, lecz potrzebne są do tego odpowiednie warunki pogodowe. W tym momencie jedyną dostępną opcją jest Potatso. Oryginalnie nie miałem go na swojej liście życzeń, lecz skoro inne opcje nie wchodzą w grę, trzeba się zadowolić tą możliwą do realizacji. Nie wiem, czy w Shangri-La funkcjonują jakieś służby drogowe, lecz jeśli ktoś odpowiada tu faktycznie za odśnieżanie ulic, to podobnie jak polscy drogowcy został zaskoczony przez zimę. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż niebawem widzę kierowcę zakładającego na koła łańcuchy, śmiem zaryzykować stwierdzenie, że sytuacja znajduje się pod kontrolą. Prawdziwa zabawa zaczyna się już na terenie parku, gdzie lokalny autobus (zaczynam się zastanawiać, czy przejazd autobusem nie jest w Chinach jakimś obowiązkowym elementem parku narodowego) ślizga się po wąskich, zaśnieżonych zakrętach.
Park Narodowy Potatso, znany również jako Park Narodowy Pudacuo, został otwarty w 2007 roku i jest pierwszym parkiem narodowym w Chinach zatwierdzonym przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody. Słynie z dziewiczych krajobrazów i obejmuje kilka malowniczych wzgórz, łąk i jezior. Jest także domem dla ponad 100 zagrożonych gatunków, w tym lampartów, żurawi, makaków, rysi i wielu innych. Trudno zachwycić mi się tymi wyjątkowymi okolicznościami przyrody, gdy te ograniczają się do mocnych opadów śniegu i porywistego wiatru. Z powodu ograniczonej widoczności, trudno przedstawić mi to miejsce w szczególnie malowniczy sposób. Główną część parku stanowi jezioro – teraz częściowo zamarznięte – którego brzegiem biegnie kładka dla odwiedzających. Po drodze trafiamy na znak wskazujący „szlak hikingowy”. Szlak hikingowy oznacza prawdopodobnie zwyczajną ścieżkę w zamian za drewnianą kładkę, niemniej znak wskazuje w stronę lasu mającego nad jeziorem tę przewagę, że przynajmniej coś w nim widać. Jeśli szlak gdzieś tam jest, to ze względu na grubą warstwę śniegu stał się niemożliwy do odszukania. Kończymy więc w lesie, przedzierając się w określonym kierunku. Nietknięty ludzką stopą zimowy, chiński las na wysokości 3700m ma w sobie coś magicznego. Wokół absolutna cisza i sypiący śnieg, który ostatnio widziałem ostatnio ponad trzy lata temu w Polsce. W końcu docieramy to parkowej drogi autobusowej, która dalej łączy się ze szlakiem pieszym.
Jeśli jesteście w Shanri-La podczas cieplejszej części roku, Park Potatso nie jest moim zdaniem wart poświęconego mu czasu, chyba że nie macie do roboty nic innego. W przeciwnym wypadku wokół jest mnóstwo ciekawszych alternatyw, wymagających jednak więcej czasu i lepszej pogody.
Zbliża się już wieczór, gdy wracamy do miasta. Do odwiedzenia zostaje nam pocztówkowy symbol Shangri-La, czyli klasztor Ganden Sumtsenling. Mimo istnienia normalnej, ogólnodostępnej drogi, kasy biletowe i tutaj oddalone są od miejsca docelowego na tyle, że pod bramę dowozi gości specjalny autobus. Żeby było śmieszniej, w drodze powrotnej nic nie stoi na przeszkodzie, by taksówkę złapać zaraz pod bramą wejściową.
Nazywany ze względu na swoją architekturę, powstały pod koniec XVIIw klasztor, nazywany jest również „Małym Pałacem Potala”. Należący do szkoły buddyzmu tybetańskiego Żółtych Czapek, jest największym tybetańskim kompleksem świątyń buddyjskich w prowincji Yunnan. Może jestem ignorantem, bądź po kilku odwiedzonych w południowym Gansu klasztorach nastąpił u mnie pewien przesyt, lecz Ganden Sumtsenling przyjmuję dość obojętnie. Nie zrozumcie mnie źle – wciąż jest to bez dwóch zdań miejsce, które warte odwiedzenia i będąc w Shangri-La nie wypada tam nie zajrzeć. Shangri-La to jednak dla mnie przede wszystkim otaczające miasto góry i przyroda, w tym momencie uśpiona w śnie zimowym.
Czy warto fatygować się do Shangri-La? Jak najbardziej, szczególnie że można tam dotrzeć nawet samolotem. Gdybym kontynuował swoją drogę na północ, dotarłbym do Syczuanu i jednych z najbardziej malowniczych miejsc w Chinach. To jednak w (mam nadzieję niedalekiej) przyszłości.
INFO PRAKTYCZNE
- DOJAZD:
– Najtaniej dojechać do Shangri-La autobusem z Lijiang. Kursują kilkanaście razy dziennie, podróż trwa 3,5h , zaś cena to niecałe 70 RMB.
– Shangri-La posiada też oddalone od miasta o 12km drogi lotnisko Diqing.
– Na ukończeniu jest też linia szybkiej kolei pomiędzy Lijiang, a Shangri-La, która zapewni błyskawiczną podróż między miastami.
- BILETY:
– Klasztor Sumtsenling – 115RMB / Otwarty 08:00 – 18:00
– Park Narodowy Potatso – 85 RMB / Otwarty 08:30 – 16:00
aDaM_
23 sierpnia będziemy [2 dorosłych + 2 dzieciaków] w Lijiang na 2 tygodnie [lot do Lijiang].
Napisałeś w opisie: Najtaniej dojechać do Shangri-La autobusem z Lijiang.
Trafiłem tutaj bo chcielibyśmy się wybrać te 180km dalej właśnie do Shangri-La, ale z tego co wyczytałem wjazd do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego wymaga specjalnego pozwolenia, a te można uzyskać jedynie podróżując z regionalną agencją turystyczną, co w praktyce wiąże się z wynajęciem od nich kierowcy i samochodu. A kierowca jako pracownik agencji towarzyszy nam cały wyjazd. Tak chyba to wygląda w rzeczywistości prawda?