Felietony

CZASY NIEDAWNO MINIONE czyli podróż życia moich rodziców

on
27 stycznia 2023

Od publikacji ostatniego tekstu zdążyłem dwukrotnie celebrować nadejście Nowego Roku – najpierw tego tradycyjnego, później chińskiego. Wbrew pozorom nie oznacza to, że nie było mnie tu jakoś potwornie dużo czasu, choć zmiany jakie w tym okresie zaszły wokół mnie można uznać za przełomowe. Oficjalnie ogłoszono koniec polityki zero-covid i otwarto granice (jeszcze nie w pełnym zakresie, lecz to tylko kwestia czasu). Po raz pierwszy od blisko czterech lat zobaczyłem się też z rodzicami, którzy przylecieli do mnie w grudniu w czasach, gdy jeszcze zmiany w polityce covidowej pozostawały w strefie życzeniowej. Jak wyglądało przekraczanie granicy z Chinami zaledwie tydzień przed oficjalnym ogłoszeniem, że wirus nie jest już niebezpieczny i puszczeniu wszystkiego samopas? Zapraszam na gościnny tekst mojego taty, który spisał swoje wspomnienia przyjazdowe.

 

Jak zaliczyć podróż życia? Jednym ze sposobów może być zaplanowanie pod koniec 2022 roku wyjazdu do Chin. Nieświadomi czekających nas atrakcji postanowiliśmy odwiedzić syna i wnuki, których nie widzieliśmy z powodu pandemii od prawie czterech lat. Sytuacja na świecie wydawała się już w miarę opanowana. Najgorszy okres „czarnej pandemicznej dziury” mieliśmy za sobą, pełny zestaw szczepień zaliczony, no i gnała nas tęsknota.

Pierwsze zwiastuny tego z czym się mierzymy objawiły się w chwili, gdy musieliśmy wystąpić o chińską wizę i okazało się, że wiz turystycznych nie ma i musimy ubiegać się o wizę rodzinną. Wiązało się to ze zgromadzeniem całej sterty dokumentów. Na tym etapie poddałem się i poprosiłem o pośrednictwo wyspecjalizowaną warszawską firmę „Wiza Serwis”. Nawet oni na kilka podejść przesyłali nam wykaz dokumentów, które należy załączyć w formie PDF-ów np. certyfikat aktu małżeństwa syna. Finalnie osobiście udaliśmy się do konsulatu w Warszawie po odbiór wiz połączony z pobraniem od nas odcisków wszystkich palców i okazaniem wydrukowanych kopii wszystkich złożonych wcześnie w formie elektronicznej dokumentów. Okazało się też, że brakuje skanu drugiej strony dowodu osobistego synowej i musieliśmy o niego prosić w trybie awaryjnym. Dodatkowo panienka z okienka stwierdziła, że polskie zdjęcie paszportowe Wandy jest złe, bo jedno ucho zakrywają włosy i trzeba zrobić nowe. Ponieważ pobliski zakład fotograficzny okazał się zamknięty, fit opaska Wandy ponad dwukrotnie przekroczyła tego dnia planowaną ilość kroków. Wszystko jednak udało się pospinać i po kilku dniach byliśmy szczęśliwymi posiadaczami chińskiej wizy rodzinnej typu „Q”.
Kolejny etap, czyli rezerwacja biletów lotniczych był zupełnie rutynowy i nie nastręczył żadnych problemów. Naszym celem było Shenzhen leżące tuż obok Hong Kongu („obok”, to tak jak w czasach słusznie minionych Berlin Wschodni i Zachodni), dokąd można było znaleźć bilety w całkiem przyzwoitych cenach. Trasę mieliśmy przetestowaną w przeszłości i zdecydowaliśmy się ją powtórzyć. Nieświadomie popełniliśmy właśnie pierwszy poważny błąd. Teraz należało się zapoznać z wymogami dotyczącymi samego wjazdu. Od przekraczających granicę Chiny władze wymagają obecnie okazania negatywnych wyników dwóch testów: RT PCR wykonanego 48 godzin przed odlotem i antygenowego wykonanego 24 godziny przed odlotem. Wyniki należy przesłać drogą elektroniczną do ambasady i otrzymuje się zielony kod QR, który jest podstawą do wpuszczenia pasażera na pokład samolotu. Pozytywny wynik któregokolwiek testu powoduje, że na lotnisko nie ma się po co fatygować i bilety diabli biorą. Byliśmy więc trochę zestresowani, ale na szczęście obyło się bez komplikacji. Jak zawsze okazało się, że diabeł tkwi w szczegółach. Ucieszyła nas wieść, że Hong Kong i Chiny kontynentalne poluzowały nieco restrykcje odnośnie okresu kwarantanny, do odpowiednio 3 dni w HK i 5 + 3 (hotel + kwarantanna domowa) dni dla CHRL. W tym momencie rachunki przestały nam się zgadzać bo po trzech obowiązkowych dniach w HK nasze „chińskie testy” byłyby nieaktualne. Jednak sprawy zaszły już za daleko i musieliśmy ruszyć głową do przodu w nadziei, że „jakoś to będzie”.
Bez żadnych problemów wsiedliśmy do samolotu po okazaniu przy „check-inie” wyników testu i zielonego kodu QR. Po 12 godzinach w powietrzu znaleźliśmy się wieczorem na lotnisku w HK. Wszystkich pasażerów, a było nas bez mała trzysta osób, skierowano odizolowanym korytarzem do punktu kontrolnego. Tam natychmiast kazano wypełnić ankietę, sprawdzono wyniki testu, poziom wyszczepienia (ile dawek kto przyjął) i wykonano test RT PCR. Byliśmy pod wrażeniem sprawności organizacyjnej – obsługa wszystkich pasażerów zajęła około 20 minut. Uprzejmy chłopak z obsługi punktu pomógł nam założyć na telefon lokalną aplikację o nazwie „Leave Home Safe”. Tym sposobem zostaliśmy wprowadzeni do systemu. Mogliśmy opuścić lotnisko i – obowiązkowo w maseczkach – udać się do hotelu. Obligatoryjna kwarantanna w HK dla osób udających się do Chin kontynentalnych to trzy dni, przy czym dzień przylotu to dzień „0”. W ich trakcie w dniu 2 należy się poddać obowiązkowym, bezpłatnym testom w dowolnie wybranym punkcie podlegającym Departamentowi Zdrowia HK. Można się było swobodnie poruszać po całym mieście, z wyłączeniem restauracji i miejsc użytku publicznego, gdzie ściąga się maseczki. Noszenie maseczek jest restrykcyjnie przez wszystkich przestrzegane i w zasadzie to podstawowa różnica w stosunku do Europy, gdzie już od jakiegoś czasu z maseczkami daliśmy sobie spokój. Dlatego śniadania braliśmy na wynos i jedliśmy w pobliskim parku w bardzo sympatycznych okolicznościach przyrody. Natomiast na posiłki główne chodziliśmy do trochę „szemranej” jadłodajni indyjskiej, która mieściła się na szóstym piętrze słynnego Chongking Mansions i za rozsądne pieniądze oferowała pyszne jedzenie. Tam nikt się maseczkami nie przejmował. Szperając w Internecie i korzystając z podpowiedzi syna dowiedzieliśmy się, że 24 godziny przed wyjazdem z HK musimy zrobić test (również darmowy), przeprowadzany przez firmę Prenetics, na który trzeba się umówić przez kolejną aplikację do zainstalowania w smartfonie, nie wcześniej niż 24 godziny przed przekroczeniem granicy. Aplikację bez problemu zainstalowaliśmy i po trzech dniach kwarantanny byliśmy gotowi do skoku przez mur … i tu wkraczamy na karty Orwellowskiego 1984 …

Z lotniska w HK do mieszkania syna mieliśmy w linii prostej ok. 30 kilometrów i w dawnych, dobrych czasach wystarczyło z lotniska podjechać busikiem do pobliskiego przejścia granicznego i po godzinie paść w ramiona najbliższych. Dawne, dobre czasy minęły (czy bezpowrotnie przyszłość pokaże), teraz przekroczyć granicę „z marszu” można było tylko przylatując bezpośrednio do Chin kontynentalnych, tam odbyć kwarantannę i udać się do wybranego miejsca. Jeżeli przekracza się granicę przejściem lądowym, to najpierw należy zaaplikować przez Internet o miejsce w hotelu „covidowym”. Z marszu przejść na drugą stronę po prostu nie można, jako że liczba miejsc w hotelach jest ograniczona. Nas interesowało przejście przez most nad Shenzhen Bay, dawniej wpuszczające dziennie 3 tysiące przybyszów, lecz z powodu kolejnych fal w Chinach kontynentalnych, ograniczono tę liczbę do 1200 dziennie. Dziennie granicę w tym miejscu chciało przekraczać kilkadziesiąt tysięcy osób – pamiętajmy, że samo miasto liczy około 12 milionów mieszkańców – w tej sytuacji lokalne władze postanowiły urządzić loterię graniczną. Codziennie z ok. 20.000 osób, tysiąc szczęśliwców otrzymywało powiadomienie, że może się zjawić na granicy z obowiązkowymi wynikami testów, wydrukami ankiet wypełnianych on-line i czarnymi, niebieskimi, zielonymi, czy jakimi bądź kodami QR, żeby przejść całą tę „ścieżkę zdrowia”. Ktoś zadał sobie trud spisania krok po kroku wszystkich procedur na granicy by wejść do raju. Czytaliśmy to trzy razy (wszystkie 19 punktów), bo po pierwszym czytaniu po prostu rozbolała nas głowa i mieliśmy wielki mętlik. Syn cztery razy zgłaszał nas do loterii (obliczono, że szansa wylosowania przy zgłaszaniu się przez sześć kolejnych dni wynosiła 9,7%! – nas to szczęście nie spotkało). Tym sposobem moglibyśmy sobie aplikować aż do Świąt, jednocześnie płacąc wcale nie mało, za hotel w HK i wyżywienie. Syn zaczął więc intensywnie poszukiwać rozwiązań alternatywnych. Dowiedział się, że w Zhuhai (małym przejściu granicznym obok Macau) nie ma loterii, należy tylko zakupić bilet na transgraniczny autobus. W normalnych czasach stawka za przejazd z HK do Zhuhai wynosiła 80 dolarów HK, jednak ludzie biznesu szybko zwietrzyli złoty interes i cena wzrosła najpierw do 2.200 HKD, a później (w miarę jak kolejka na Shenzhen Bay Brigde lawinowo rosła) do 10.000 HKD!!! 2.200 syn był jeszcze gotów zapłacić, ale pierwsze wolne miejsce było za 10 dni.

Pozostało trzecie rozwiązanie: kupić bilet lotniczy do jakiegoś miasta w Chinach, a następnie przejechać do Shenzhen. Po przeprowadzeniu rozeznania Mateusz zdecydował, że najlepsze będzie Chengdu – stolica prowincji Syczuan i kupił bilety na pierwszy wolny termin. W HK zamiast trzech spędziliśmy 6 dni. Procedura przy wylocie dość prosta. 24 godziny przed odlotem przez Internet należało się tylko umówić na test RT PCR z firmą Prenetics. Termin testu 5-6 godzin przed odlotem. Ponieważ lot mieliśmy o dziesiątej rano, więc test zamówiłem na czwartą. Tym razem procedury były bogatsze, musieliśmy pokazać na telefonie niebieski kod QR potwierdzający, że przeszliśmy procedury kwarantannowe dla jadących tranzytem do Chin. Zrobili nam test i po dwóch godzinach przesłali wyniki na telefon. Ponadto kolejny dobry człowiek dopomógł nam wypełnić chiński formularz wjazdowy i uzyskać czarny kod QR wymagany przy wjeździe.

Trzy godziny lotu szybko minęły i wylądowaliśmy w Chengdu – 1.360 kilometrów od Shenzhen. Samolot zaparkował na płycie lotniska. Niebieskie ludziki ubrane jak nasz personel medyczny na samym początku pandemii spryskał bagaże podręczne i nas, jakimś chlorowanym środkiem dezynfekującym i skierował do stojącego nieopodal autobusu. Tutaj na chwilę zawieszono zasady utrzymywania dystansu i stłoczonych głowa przy głowie przewieziono do terminalu. Przeszliśmy długim, brudnym i zakurzonym korytarzem, ponownie rygorystycznie przestrzegając zachowania dystansu, do sali z rzędami siedzeń. Już myślałem, że szykuje się jakiś odczyt o walce z wirusem, ale skończyło się na uporządkowanym opuszczaniu sali przez wywoływanie kolejnych rzędów. Porządku cały czas pilnowali rozstawieni wokół sali policjanci w pełnym rynsztunku anty-covidowym. Jeden z aparatem do oprysków chodził po ciągach komunikacyjnych i znudzonym ruchem puszczał od czasu do czasu strugę w przestrzeń unicestwiając czające się wirusy. Opuszczając salę otrzymaliśmy tajemniczą kartkę zapisaną „krzaczkami” i z naklejonym numerem „10”. Na kolejnej stacji zrobiono nam dla pewności jeszcze jeden test PCR i sprawdzono pobrany wcześniej czarny kod QR. Następny przystanek to kontrola paszportowa i ponowne sprawdzanie czarnego kodu. Podążając trasą wytyczoną przez kolejne kazamaty, dotarliśmy do naszych bagaży wciąż mokrych po obfitym spryskaniu środkiem wirusobójczym. Finalnie ustawiliśmy się (zachowując dystans) w imponującej kolejce, stojąc w niewiadomym celu przez ponad godzinę. Na obrzeżach kolejki krążył funkcjonariusz z aparatem do oprysków i co chwilę zabijał wirusy usiłujące się wymknąć. Wreszcie kolejka ruszyła. U jej kresu sprawdzono naszą tożsamość, czarny kod i na rękawie kurtki przyklejono numerek. Byliśmy szczęśliwi, że nie posunęli się dalej … Wyszliśmy na zewnątrz. Do rampy podstawiano kolejne autobusy. Zachowanie dystansu zostało ponownie czasowo zawieszone. Po załadowaniu wszystkich uczestników konwój ruszył. Otwierał go radiowóz na sygnale, za nim 5 autokarów, a zamykała furgonetka z funkcjonariuszami w wiadomych strojach. Zresztą kierowca (również w stroiku) był odgrodzony od elementu skażonego pleksą, uszczelnioną na obrzeżach taśmą. Jechaliśmy przez miasta, górki i lasy przez bite dwie godziny. Pod koniec zaczęły się dziać dziwne rzeczy, bo autokary zapomniawszy o trzymaniu szyku zaczęły się wyprzedzać. Nie bardzo to rozumiałem, jednak kierowcy dobrze wiedzieli, co się święci…

Dojechaliśmy wreszcie do naszego hotelu kwarantannowego. Na mecie uplasowaliśmy się na czwartej pozycji. Dlatego ponad godzinę staliśmy w zamkniętym autokarze na rampie pod hotelem, czekając, aż przyjdzie nasza kolej. Kierowcy z „pole position” już dawno pojechali do domu, popijać np. baijou, a my dalej staliśmy. Na tym etapie zaczęły się pewne problemy z fizjologią – osoby które nie zachowały czujności i na lotnisku nie wymknęły się do toalety teraz zaczęły dobijać się do drzwi, żeby móc załatwić sprawy fizjologiczne – nic z tego. Strażników stojących na zewnątrz te prośby nie ruszały. Wreszcie przyszła nasza kolej. Wjechaliśmy na podjazd i ujrzeliśmy „salę recepcyjną”. Całą podłogę wyłożono folią plastikową, w głębi ustawione były stoliki, przy których siedziały niebieskie ludziki zajmujące się administracją, a do autokaru zbliżyła się cała gromada niebieskich ze sprzętem do oprysków. Każdy coś miał, ci którzy nie załapali się za sprzęt profesjonalny trzymali ręczne spryskiwacze jak do kwiatków. Zaczęli wyładowywać nasze bagaże i lać tak, że aż ciekło (przydała się folia na podłodze) nieważne, plastikowe, czy tekstylne. My dalej zamknięci, ludzie walą w drzwi, bo już nie mogą, istne pandemonium. Wreszcie drzwi się rozsunęły i zaczęliśmy wysiadać. Na powitanie parę osób prawie zaliczyło glebę ślizgając się na mokrej folii. Nawet gdyby upadli, nie zrobiłoby to większej różnicy. Komitet powitalny lał po ubraniach czym się dało, najwyraźniej czerpiąc z tego jakąś osobliwą satysfakcję. Wysiedliśmy prawie na końcu. Nie wiem, czy sprawił to kolor skóry, gabaryty, czy kończył się im płyn, ale potraktowali nas inaczej, rzekłbym symbolicznie. W powietrzu czuło się zapach chloru. Myślę, że wszystkie pozostałe przy życiu wirusy musiały polec w tej nierównej walce. Skierowano nas do stanowiska administracyjnego. Po sprawdzeniu tożsamości i czarnego kodu QR przydzielono nam pokój na dziewiątym piętrze. W windzie oczywiście znów przestał obowiązywać dystans społeczny. Dotarliśmy do pokoju pełni obaw po tym, co działo się na dole i tu spotkała nas miła niespodzianka. Pokój, a raczej apartament, nowy, jak spod igły. Złego słowa na szczęście nie można było powiedzieć. Na szczęście, bo mieliśmy spędzić w nim zamknięci kolejne 8
dni. Osiem, bo nie mając locum na miejscu, nie podlegaliśmy zasadzie 5 + 3 (5 dni kwarantanny + 3 dni samoizolacji w miejscu zamieszkania). Codziennie o 7 rano budziły nas niebieskie ludziki i testowały sprawdzając, czy w nocy nie zaraziliśmy się wirusem. Jeżeli ktoś o 7 rano był jeszcze nieco rozespany, to po otwarciu testującym dobudzało go bardzo skutecznie wycie sygnału alarmowego z zamontowanego w drzwiach czujnika ruchu. Posiłki pod drzwi dostarczał nam trzy razy dziennie pracownik firmy cateringowej ubrany (a jakże!) w pełny rynsztunek anty-covidowy. W hotelu funkcjonowało Wi-Fi i na WeChacie (chiński odpowiednik WhatsAppa) podłączyliśmy się do forum założonego przez współwięźniów. Wygląda na to, że mieliśmy trochę szczęścia, bo właśnie wtedy, na bazie protestów społecznych w większych miastach, władze zaczęły luzować obostrzenia covidowe. Okazało się, że Syczuan odchodzi od sprawdzania wszystkim zielonych kodów QR uprawniających do normalnego funkcjonowania oraz skraca kwarantannę do 5 dni. Tym sposobem po 5 dniach dostaliśmy zaświadczenie od odsiedzeniu kwarantanny i odwieziono nas do wybranego miejsca odjazdu (do wyboru były dwa lokalne lotniska i dworzec szybkiej kolei). Całą operację przeprowadzono bardzo sprawnie. Syn zarezerwował nam bilety lotnicze i wieczorem tego samego dnia wróciliśmy do punktu odległego o 30 kilometrów od Hong Kongu tyle, że po drugiej stronie granicy.

W Shenzhen przy wysiadaniu z samolotu wszystkim zmierzono temperaturę, sprawdzono tożsamość i status covidowy i mogliśmy udać się dokądkolwiek. Mieliśmy już karty SIM chińskiego operatora i dotarła do nas wiadomość, że ponoć po przybyciu do miejsca zamieszkania mamy zostać poddani trzydniowej samoizolacji. Na lotnisku usiłowaliśmy, najpierw w informacji anty-covidowej i od policji, dowiedzieć się jak tam dotrzeć. Usłyszeliśmy, że taksówką. Zapytałem, jak taki niebezpieczny element jak my, potencjalny nosiciel wirusa, może samopas podróżować środkiem komunikacji publicznej, ale tu wiedza funkcjonariuszy nie sięgała. Pojechaliśmy więc taksówką. Syn czekał na nas na ulicy i wprowadził przez bramę na osiedle. Przez chwilę posiedział u nas, a kiedy wyszedł, pod drzwiami leżały już przyniesione przez ciecia naklejki do zaplombowania drzwi.
Nakleił je dość niestarannie. Nazajutrz rano mieliśmy już wizytę niebieskich ludzików, którzy wykonali test i wprowadzili do systemu monitoringu covidowego prowincji Guangdong. Skończywszy zakleili drzwi, co nie przeszkodziło synowi odwiedzić nas wieczorem z córką i przynieść coś do jedzenia. Trzy dni w tych warunkach szybko zleciały tym bardziej, że pogoda nie rozpieszczała. Myślę, że firma produkująca taśmę do plombowania drzwi rozmyślnie dała cienką warstwę kleju… Z Polski wylecieliśmy 30 listopada, 16 grudnia skończyliśmy kwarantannę.

Gdyby nie wytrwałość, pomoc syna i spotkanych po drodze życzliwych ludzi oraz jako taka umiejętność radzenia sobie ze smartfonem nie dalibyśmy rady. Mam nadzieję, że wrócą znów normalne czasy, inaczej lepiej nie zapuszczać się w te okolice.

TAGS
RELATED POSTS
2 komentarze
  1. Odpowiedz

    Marcin

    19 kwietnia 2023

    Chiny są mocno specyficzne. Byłem tam tylko z przesiadką parogodzinną, ale pamiętam jak np.: człowiek na skanowaniu bagażu, ponieważ coś zauważył w plecaku, bez pytania sam zaczął go otwierać i wyciągać rzeczy.

  2. Odpowiedz

    mattgost

    29 czerwca 2023

    Przepraszam, że dopiero teraz. Nawet nie zauważyłem komentarza, a ostatnio miałem prawdziwe urwanie głowy.
    Chyba mieszkam tu zbyt długo, bo tego typu cyrki nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Ot kolejny dzień w Kraju Środka 😉

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.