Podróże

SANQINGSHAN – Mniej znany krewny Gór Żółtych

on
20 sierpnia 2018

     – Look at this – westchnął Nenad, a ton jego głosu wskazywał na głęboki entuzjazm. Jak zwykle.

     Po wspólnie spędzonej ostatniej dobie, zacząłem dochodzić do wniosku, że inkasując złotówkę za każdorazowe wypowiedzenie przez niego tej frazy, mógłbym w spokoju odejść już na emeryturę. Sam daleki byłem od entuzjazmu. Wokół wilgotna zasłona chmur ograniczająca widoczność do kilkunastu metrów, a i oczekiwanej warstwy śniegu próżno było szukać. Nasza cierpliwość miała jednak zostać wynagrodzona.

 

***

     Zbliża się szósta rano. Siedzę w ciepłym wnętrzu samochodu tajemniczej marki lokalnej produkcji, połykającym dzielące miasto Yushan i wejście do Parku Sanqingshan 50km. Przyjemność kosztuje nas po 100Y na głowę i choć na pewno dałoby się ją nieco zbić, dochodzimy do wniosku, że naszemu kierowcy kilkadziesiąt yuanów robi większą różnicę niż nam. Fakt, że oferując transport nie był namolny zadziałał na jego korzyść. Nenad na tylnym siedzeniu daje odpocząć oczom, podczas gdy ja z fotela pasażera kontroluję pokonywaną trasę, obserwując jak prowincja Jiangxi budzi się do życia. Sprzedawcy otwierający swe sklepiki, czy rozstawiający przenośne kuchenki, na których niebawem przygotują różnego rodzaju potrawy śniadaniowe. Finalnie dzieci zmierzające skrajem drogi do jedynej w okolicy szkoły. Wszystko tak odmienne od codzienności w blisko dwudziestomilionowym Shenzhen, pozbawione pierwiastka nerwowości i bieganiny charakterystycznej dla każdej metropolii.

     Sanqingshan po raz pierwszy odwiedziłem w maju 2010 roku, choć wydaje mi się, że było to co najwyżej przed dwoma laty. Tym razem wiem, czego się spodziewać, a moje oczekiwania są jasno sprecyzowane – chcę zobaczyć góry obsypane śniegiem, gdy ponoć są najpiękniejsze. Prognozy pogody nie nastrajają jednak optymistycznie, podobnie jak krajobraz za szybami w którym próżno szukać śladów zimy. Sanqingshan nie jest szeroko znane, mimo iż od 2008 roku znajduje się na liście UNESCO. Spory wkład w ten stan rzeczy mają znajdujące się ponad 200km na północ Góry Żółte (Huangshan). To one wymieniane są bez chwili zastanowienia jako jedne z najpiękniejszych w Chinach, podczas gdy o Sanqingshan większość pytanych przeze mnie obywateli ChRL nawet nie słyszała. Przekłada się to na relatywnie niski (jak na Chiny) ruch turystyczny, który jednak z każdym rokiem wzrasta, dzięki prężnej promocji regionu. Obawiam się, że już niedługo miejsce to straci sporo ze swego uroku.

     Na teren parku można dostać się trzeba wejściami – północnym, wschodnim i południowym, z czego wschodnie daje możliwość dotarcia na górę jedynie kolejką linową. Wejście południowe również stwarza tę możliwość, lecz równocześnie oferuje opcję wejścia o własnych siłach. Jedynymi kolejkami, jakie toleruję w górach są wyciągi narciarskie, więc wschodniej drogi nie bierzemy w naszych planach pod uwagę. Ze względów logistycznych nasz wybór pada więc na stronę południową. Gdy byłem tam blisko siedem lat temu, kolejka była przebudowywana, a przy dolnej stacji w sąsiedztwie samotnego budynku można było spotkać jedynie robotników. Tym większe było moje zdziwienie, gdy najpierw wyrasta przede mną hotel Hilton, a kawałek dajek znajdujący się wciąż w budowie, betonowy koszmar architekta przestrzeni.

     Wejście na południową ścieżkę nadal pozostaje jednak mało widoczne i gdyby ktoś go nie szukał, może nie wiedzieć nawet o jego istnieniu. Kamienno-betonowa trasa mija punkt poboru opłat (150Y za wstęp) i pnie się w górę w towarzystwie niewielkiego potoku i kabla kolejki pojawiającego się czasem na tle nieba. Ze smutkiem muszę jednak stwierdzić, że jeśli nie jest się zagorzałym przeciwnikiem wożenia czterech liter w ramach turystyki górskiej, droga nie dostarcza większej satysfakcji. Pozwala jedynie zaoszczędzić trochę pieniędzy i czasu wystawania w kolejce.

     Chmury, które leniwie wiszą wokół nas, najpierw skutecznie ograniczają wszelkie widoki, by finalnie rzucić nam na karki niesłabnącą mżawkę. Starając się myśleć pozytywnie, z plecakami i 32 wiosnami na barkach pniemy się jednak kamiennymi schodami. Trasę można pokonać w około 2 godziny i bez problemu dokonalibyśmy tej sztuki, gdyby nie oberwanie chmury, które przeczekujemy w jednym przycupniętych przy ścieżce pawilonów. Pomyśleć, że oczekiwałem śniegu. Przy górnej stacji kolejki, będącej równocześnie punktem startowym wszystkich szlaków w tej części gór, kierujemy się na wschód. Tu sprawy ulegają względnej poprawie – mżawka ustaje. Temperatura również spada wyraźnie poniżej zera, informując nas o tym często niewidocznymi na betonowych schodach połaciami lodu czyhającego na nasze kości. Niestety Sanqingshan wpisuje się w chiński trend schodowych tras górskich. Zważywszy na listę turystów ma to swoje logiczne uzasadnienie, lecz w znacznym stopniu obdziera góry z ich surowego piękna. Inna sprawa, że bez kładek podziwiać z góry mogliby je tylko wykwalifikowani wspinacze.

     – Matt, nie dam rady tam wejść – zostaję poinformowany zrezygnowanym głosem, w którym próżno szukać furtki na negocjacje.

     Stoję na szczycie formacji skalnej, na szczyt której prowadzą wykute otwory na stopy. Całkiem miła odmiana po tysiącach schodów. Wąska droga grzbietem ograniczona jedynie barierkami w słoneczny dzień nie robi żadnego wrażenia, lecz warunki pogodowe znacząco zmieniają stan rzeczy. Zbocza po obu stronach nikną w chmurach, czyniąc fragment skały jedynym punktem odniesienia w białej nicości.

     – Czemu? Stało się coś? – odkrzykuję z góry.

     – Mam lęk wysokości.

     – I mówisz to dopiero w górach, gdzie chodzi się po przyczepionych do zboczach kładkach nad kilkusetmetrowymi przepaściami?

     – Przepraszam, nie pytałeś.

     Wzdycham ciężko i schodzę.

     Pokonuję niewielką część drogi, gdy słyszę charakterystyczne “Look at this”. Z oczywistych względów nie wiem, czym jest rzecz na którą mam patrzeć, lecz rzut oka w bok rozwiewa moje wątpliwości. Uczepiony prawie pionowego fragmentu ścieżki widzę jak wilgotna biel rozstępuje się na moment, ukazując pełnię skrywanego do tej pory piękna okolicznego krajobrazu. Przez kilka sekund otaczają nas fantazyjne formacje skalne, poprzetykane tu i ówdzie skrzącymi się od lodu drzewami. Gdy przed zmrokiem docieramy do naszego hotelu położonego nieopodal stacji kolejki, nie możemy czuć zawodu. Ostatnie godziny przypominały spektakl niespodzianek, gdy chmury co rusz okrywały przed nami sekrety okolicy. Nie zginęliśmy też na oblodzonych schodach, ograniczanych jedynie barierkami o chińskim standardzie wysokości (osobom powyżej 190cm wzrostu i słabym sercu odradzam wędrówki zimowe) co poczytuję za jakiś sukces. Nawet krajobraz okazał się względnie zimowy i moje oczekiwania zostały zaspokojone.

     Wieczna chwała niech będzie wynalazcy elektrycznych podgrzewaczy do łóżka, gdyż bez nich ten wieczór byłby o wiele trudniejszy do przeczekania. Jak każde szanujące się domostwo, nie leżący na północy kraju, hotel nie posiada ogrzewania. Przy temperaturach ujemnych potrafi być to mocno dokuczliwe.

***

     Z ciepłego błogostanu wyrywa mnie wiązanka serbskich przekleństw. Prosty komunikat po angielsku potwierdza moje obawy.

     – Zaspaliśmy!

      Szybkie spojrzenia na zegarek potwierdza tę opinię. Choć za oknami wciąż panuje nieprzenikniona ciemność, nie ma szans, byśmy zdążyli na platformę widokową na świetlny spektakl rozpoczynający dzień. Usprawiedliwienie w formie złej pogody zostaje nam wytrącone z rąk przez bezmiar gwiazd na niebie. W ciemnościach rozświetlanych jedynie parą latarek, praktycznie wbiegamy po schodach, starając się zdobyć jak najwięcej wysokości, lecz wyrządzonych przez zdradziecki budzik szkód nie ma szans już naprawić. Pierwsze promienie słońca wystrzeliwują nad przesłaniającymi wciąż widok szczytami, oświetlając rozciągające się poniżej chmury. Fantazyjne formacje barwią się na złoto, a okolica wypełniona jest idealną ciszą. Nenad nie wdrapuje się po drabince na szczyt, argumentując że z dołu również wszystko widzi. Samotne oglądanie wschodu słońca ma w sobie coś mistycznego i pewnie chłonąłbym ten moment dłużej, gdyby nie nagła świadomość, że od dłuższej chwili nie czuję już nosa. Mistycyzm mistycyzmem, ale nie da się ukryć, że w środku zimy siedzę nocą na szczycie skały.

     W miarą jak upływają kolejne minuty i wracamy na szlak, zaczynam dochodzić do wniosku, ze w trakcie nocy zmieniły się pory orku. Zupełnie jakbyśmy zasnęli późną jesienią, a wstali wczesną wiosną. Wróżka wskazująca drogę, Królik skaczący przez księżyc… – Chińczykom nie można odmówić fantazji w nazewnictwie – poprzedniego dnia otulone białą pokrywą śniegu i lodu, witają nas soczystą zielenią drzew i krzewów. Mijamy kolejne punkty widokowe, będąc jedynymi osobami w okolicy. Ślady poprzedniego dnia znajdujemy jedynie w wiecznie ocienionych miejscach. W ciągu całego przedpołudnia spotykamy może dziesięć osób i uzmysławiam sobie, jak inaczej może być w chińskich górach. Przestają przeszkadzać nawet betonowe schody. Nie znajduję co prawda prawdziwej zimy, lecz doświadczam prawdziwego piękna, niezakłócanego przez skrzek przenośnych głośniczków i krzyki ludzi. To chyba w Chinach większe osiągnięcie.

Zdjęcia pochodzą zarówno z ubiegłego, jak i z 2010 roku

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.