Poza Chinami

CHOMPET – Rowerem po bezdrożach

on
9 marca 2020

Wypad za miasto był czymś, co chciałem w Luang Prabang zrobić zanim jeszcze wyjechałem do Laosu. Na miejscu już pierwszego dnia wypożyczyłem na trzy dni rower górski i mimo wpadki w formie dnia pierwszego, nie zmieniłem moich postanowień.

 

Od początku pobytu w Luang Prabang wpadam nieustannie na pewnego Belga i gdy w końcu mamy okazję do dłuższej rozmowy, okazuje się, że chętnie dołączyłby do mnie na wypadzie rowerowym. Jest w zbliżonym wieku do mnie, więc postanawiam złamać postanowienie z pierwszego dnia. Siedzimy w pomieszczeniu wspólnym hostelu kończąc śniadanie, gotowi już do drogi, gdy nagle słyszę za sobą charakterystyczny głos pozdrawiający mnie łamanym polskim. Już po chwili przysiada się do nas mój znajomy Niemiec, momentalnie wypytując o nasze plany. Kaski rowerowe leżące obok nas nie pozostawiają złudzeń, więc odpowiadam zgodnie z prawdą. Pada wtedy najbardziej niezręcznie pytanie: „Może mógłbym się do was przyłączyć?”

Z opresji ratuje mnie jeden z gości hostelowych, który zagaduje Niemca na temat mapy na jego telefonie. Belg nie wie w czym rzecz, ale mój wzrok wskazujący wyjście musi być na tyle desperacki, że rozumie bez słów i korzystając z chwilowego braku uwagi mężczyzny, bardzo sprawnie znika ze mną za drzwiami. Z rowerem na plecach prawie wybiegam na ulicę i dopiero będąc na odbijającym od brzegu promie mogę odetchnąć z ulgą.

Plan jest dość prosty – zrobić ponad 30km pętlę na północnym brzegu Mekongu i wrócić wczesnym popołudniem, by spokojnie zdążyć wdrapać się na położone w centrum miasta wzgórze Phou Si na zachód słońca. Po przeprawie promowej odbijamy w pierwszą drogę w prawo i prawie momentalnie trasa odkrywa swoje karty. Asfalt staje się odległym wspomnieniem, a jego miejsce zajmuje gruntowa droga o pomarańczowej barwie. Mijamy dzieciaki zmierzające właśnie do szkoły, które na nasz widok reagują z charakterystycznym dla dzieci entuzjazmem. Kilkoro z nich staje przy drodze z wyciągniętymi dłońmi, by przybić piątkę. Trudno uwierzyć, że znajdujemy się kilkanaście minut od najbardziej turystycznego miasta Laosu. Mija nas jedynie motor, z większą łatwością wspinający się na grzbiet kolejnego wzgórza. Boczny przekrój trasy to sinusoida w najczystszej postaci i o ile w wersji asfaltowej pozwalałaby na wystarczające nabranie prędkości, by wspiąć się na większą część kolejnego wzgórza, tak w wersji piaskowo-gliniasto-kamiennej nie zachęca do puszczenia się w dół z pełną prędkością. Belg w przeciwieństwie do Niemca bez problemów radzi sobie z podjazdami i udaje nam się utrzymać sensowne tempo, pozwalające cieszyć się otoczeniem i jednocześnie daje nadzieję na powrót do miasta tego samego dnia. Szczęśliwie jest jeszcze dość wcześnie rano, więc temperatura nie wysysa z nas póki co sił witalnych. Droga przecina niewielką rzekę, z niskim o tej porze roku poziomem wody, umożliwiającym bezproblemowy przejazd wszelkich pojazdów. Dalej biegnie wśród wzgórz, mijając niewielkie, pogrążone w popołudniowym letargu wioski. Jedyny ruch zdają się generować tu dzieci na placu przed szkołą, najwyraźniej mające właśnie przerwę. Sama szkoła podstawowa w Ban Na przedstawia obraz placówki oświatowej daleki od tego,  jaki znamy z Europy. Z trzema niewielkimi budynkami i porośniętym wyschniętą trawą obszarem, otoczonym drutem kolczastym uzmysławia, że niewymiarowe sale gimnastyczne, czy niewystarczająco wyposażone pracownie to braki, które w wielu miejscach na świecie byłyby postrzegane jako bogactwo. Nie chcę wchodzić na teren szkoły, by sprawdzić do czego służą poszczególne budynki, choć jeden wyglądający jak stodoła szczególnie mnie ciekawi. Wychodzę z założenia, że obcy nigdy nie powinni bez zgody i towarzystwa nauczyciela przebywać na terenie placówki oświatowej, więc nie mam zamiaru wykorzystywać faktu, że pozbijana z desek brama jest otwarta, a poza dziećmi nikogo nie ma w pobliżu.

Słońce jest już w zenicie, gdy postanawiamy zatrzymać się na krótką przerwę przy lokalnym sklepie, pełniącym jednocześnie funkcję pokoju dziennego dla mieszkającej w nim rodziny. Natychmiast zaoferowane zostają nam dwa krzesła, a serdeczność jaką okazuje nam sprzedawca mogłaby wskazywać na naszą dłuższą znajomość. W Luang Prabang odnoszę wrażenie, że spora część mieszkańców bywa zmęczona niekończącym się strumieniem turystów, natomiast tutaj – w wiosce zagubionej gdzieś między wzgórzami – zdają się oni prezentować prawdziwszy obraz laotańskiej gościnności.

Gdy nasza droga gruntowa dochodzi w końcu do asfaltowej szosy, mającej zaprowadzić nas do samego promu, moje nogi powoli mają dosyć. 30km na papierze wygląda dość niewinnie, lecz nie dajcie się zwieść. Trasa naprawdę potrafi dać w kość i na rowerze miejskim nie ma nawet co próbować. Podobnie kwestia ma się ze skuterami z automatyczną skrzynią biegów, które po prostu nie dałyby sobie rady. Cena za wypożyczenie roweru górskiego na jeden dzień to ok 60000kip. Na opisaną przeze mnie pętlę najlepiej mieć w zapasie jakieś 6 godzin.

Na lekko miękkich nogach wchodzimy wreszcie do kawiarni Indigo, żeby usiąść w chłodzie i coś zjeść, gdy wita mnie znajomy głos: „Gdzie byliście? Czekałem na was”.

Już po kilku sekundach przy naszym stoliku siedzi trzecia osoba, a my próbujemy wytłumaczyć, że nie wiedzieliśmy, że chciał jechać z nami. Belg spogląda na mnie znacząco, wreszcie rozumiejąc poranny pośpiech, a ja zastanawiam się, czy istnieje coś takiego, jak przypadkowy stalking.

Ostatnim punktem do zaliczenia tego dnia jest dla mnie zachód słońca ze wznoszącego się pośrodku miasta wzgórza Phou Si. Mimo protestów moich kolan uiszczam opłatę w wysokości 20000kip i po kamiennych schodach wdrapuję się na szczyt. Jestem ponad godzinę przed zachodem słońca i jeśli chcecie mieć dobre miejsca, zdecydowanie odradzam przychodzenie na ostatnią chwilę. Wygodnie siadam na krawędzi tarasu, czekając aż słońce zacznie opadać ku znaczącym horyzont wzgórzom, a tymczasem za moimi plecami tłum zaczyna gęstnieć. Mimo ogromnej popularności tego miejsca, Phou Si Hill jest wieczorem zdecydowanie warte odwiedzenia. Podejście nie jest długie, ani wymagające, więc każdy bez problemów powinien dać sobie radę.

 

Patrząc jak słońce kryje się za horyzontem, ostatnimi promieniami oświetlając Mekong, czuję ukłucie żalu, że to już mój ostatni dzień w Luang Prabang. Z drugiej strony ekscytacją napełnia mnie myśl, że już jutro będę na południu Laosu, w Wat Phou. I właśnie tam zabiorę was w kolejnym wpisie.

 

Gdybyście szukali całkiem przyzwoitej mapy okolicy, możecie sprawdzić http://hobomaps.com/LuangPrabangAreaMap.html

Jeśli chodzi o aplikacje, zakochałem się w Mapy.cz , o której dowiedziałem się w trakcie tego wyjazdu.

 Jeśli chodzi o piesze wędrówki, czy przejażdżki rowerowe, bije Maps.me na głowę. Znajdziecie ją bez problemów na AppStore, czy Google Play.

 

  

 

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.