Podróże

ZHAGANA czyli chińskie hikingowe niebo

on
10 października 2021

Kierowca autobusu musi być niespełnionym kierowcą rajdowym, który swe talenty postanowił przenieść za kółko autobusu dalekobieżnego. Po kilku godzinach tego szaleństwa powoli opada mnie zobojętnienie i widok nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, zmuszanych do ucieczki na pobocze, staje się integralną częścią podróży. Nawet cichnący jedynie sporadycznie ryk klaksonu jakby zlewa się z odgłosem pracującego silnika. Nie potrafię jedynie przyzwyczaić się do roztaczanego przez jegomościa siedzącego z przodu zapachu, przywodzącego mi na myśl smród zjełczałego masła. Ewakuacja trzy rzędy do tyłu poprawia sytuację tylko nieznacznie. Przynajmniej widoki wynagradzają niewygody. Patrząc na przesuwające się za oknem pokryte soczystą zielenią góry, trudno mi uwierzyć, że jeszcze wczoraj wokół mnie rozciągał się pustynny krajobraz tej samej prowincji.

 

Po całonocnej podróży pociągiem i dziewięciu godzinach wytrząsania w autobusie docieram do Diebu w Autonomicznej Tybetańskiej Prefekturze Gannan – krainy gór, jaków i świątyń buddyjskich.

Gdy wysiadam z autobusu w Diebu, nie wiem jak dostanę się do Zhagany, będącej celem mojej podróży. Anglojęzyczny internet nie oferuje tu zbyt wielu informacji. Nawet strony typu hostelworld.com, czy booking.com w ogóle nie wyświetlają dla tego miejsca żadnych wyników. Spotkany w Zhangye Amerykanin, który podróż po Gansu zaczął od południa i był w Zhaganie tydzień wcześniej, wynajął ze spotkanymi ludźmi samochód. Szczęśliwie rozwiązanie okazuje się wbrew moim obawom banalnie proste. Udaje mi się zatrzymać taksówkę i za 80RMB dojechać do celu górską drogą, niezbyt przypominającą trasę wiodącą do odciętej od cywilizacji wioski. Czytając na temat Zhagany, przed oczami malował mi się swojski obraz prowincji, nieskażonej jeszcze komercją. I gdybym przyjechał tu przed dziesięcioma laty, faktycznie oprócz lokalnej ludności na ulicach spotkałbym prawdopodobnie jedynie zwierzęta hodowlane. Tymczasem autobusy turystyczne na parkingu dobitnie uzmysławiają mi, że nieco się spóźniłem.

Znać daje też o sobie znać wysokość, jako że wioska położona jest na wysokości 3,200m. Nie odczuwam wprawdzie nawet najmniejszych dolegliwości, lecz temperatura po zmroku drastycznie spada, szczególnie jeśli porównać ją do ostatnich dni spędzonych na pustyni. Prognoza pogody twierdzi, że w nocy na zewnątrz będzie 8C. Zimą musi być tu średnio przyjemnie, jako że za ogrzewanie służą jedynie grube kołdry i elektryczne maty na materacach.

Rano wstaję wcześnie, by wyjść na szlak o sensownej porze. Problematyczny jest jedynie fakt, że tak naprawdę nie wiem do końca, gdzie ów szlak się znajduje. Znalazłem wprawdzie jakieś strzępki informacji, lecz było ich tak mało, że trudno było ułożyć z nich sensowny obraz całości. Idę więc trochę na czuja, posiłkując się jedynie zdjęciami satelitarnymi, na podstawie których wytyczyłem początkową część szlaku. Początek jest zresztą banalnie prosty, jako że biegnie drogą używaną przez elektryczne busiki z turystami. W końcu asfaltówka się kończy, a moim oczom ukazuje się punkt, gdzie do dalszej wędrówki można wynająć konia. Dalej biegnie błotnista (choć ze względu na obecność zwierząt nie tylko) droga, wciąż pełna turystów. Trudno odegnać mi uczucie zawodu. Po wszystkich zachwytach nad trasami koło Zhagany, które przeczytałem, wylądowałem na błotnistym odpowiedniku drogi nad Moko. Z każdą minutą turystów jednak ubywa i już po pół godziny sporadycznie trafiam jedynie na niewielkie grupki na koniach, prowadzonych przez lokalnych przewodników. Choć początkowo górujące nade mną szczyty kryją się w chmurach, dolina i tak robi niesamowite wrażenie. Zaczynam rozumieć, dlaczego okolica ta nazywana jest „Chińską Szwajcarią”. Idę przed siebie z założeniem, że jeśli do 14:00 nie znajdę innej drogi powrotnej, po prostu wrócę tą samą. Spotykam jednak parę Belgów, którzy skorzystali z usługi turystycznego busika. Okazuje się, że na odwrocie biletu znajduje się mikroskopijna mapa (choć to określenie mocno na wyrost) Wielkiej Pętli, o której przeczytałem w jednym z internetowych komentarzy. Alternatywna droga powrotna istnieje, więc opcja z zawracaniem natychmiast zostaje wymazana z listy możliwości.

Gdy docieram do zielonego płaskowyżu z pojedynczą jurtą pasterską i stadem wypasających się jaków, gubię drogę. Ścieżka, którą podążałem po prostu się kończy, stopniowo przechodząc w trawiasty dywan. Świadomość, że do wioski można zejść inną drogą pcha mnie jednak do przodu i postanawiam kontynuować obchodzenie grupy szczytów. Niesamowite, że choć znajduję się na wysokości 4000m, wokół wciąż sterczą ku niebu skalne urwiska.

Szczęśliwie intuicja mnie nie zawodzi i trafiam na koryto rzeki. Nie mam pewności, czy to dobra droga, lecz jak powszechnie wiadomo, wszystkie rzeki docierają w końcu do jakiejś osady ludzkiej. Gdy po jakimś czasie spotykam pasterza prowadzącego w górę kilkanaście jaków i pytam go, czy dojdę tędy do Zhagany, twierdząco kiwa głową. Po którymś przekroczeniu tej samej rzeki, zaczynam odczuwać do niej niechęć, która wzrasta z nadejściem burzy i ulewnego deszczu. Skakanie w trakcie ulewy po mokrych kamieniach jest średnio przyjemne, zaś wykonywane kilkadziesiąt razy z jednego brzegu na drugi, po prostu wkurza. Szczególnie, że dzięki opadom dotychczas płytki i spokojny strumień, nieco zmienił swe oblicze i szerokość. Zmienia się też szlak, który wypełnia się błotem. Brodząc w brązowej mazi i usilnie unikając poślizgnięcia, którego skutków z całą pewnością nie pozbyłbym się z ubrań do końca wyjazdu, prę do przodu mając nadzieję, że jestem już bliżej, niż dalej końca drogi. Odgłos nadchodzącej wiadomości z telefonu będącego przez cały dzień poza zasięgiem brzmi fantastycznie i wkrótce moim oczom ukazuje się przycupnięta na zboczu góry Zhagana. Z samochodu stojącego przy drodze biegiem rzuca się ku mnie mężczyzna i zaczyna wypytywać o innych turystów na szlaku. Wygląda na to, że najgorsza nawałnica mimo wszystko mnie ominęła.

Gdy wieczorem siadam w jakiejś restauracji z przypadkowo poznanym rano Polakiem, jestem tak zmęczony, że mimo przyswojenia śladowych ilości pokarmu w trakcie dnia, kompletnie nie mam apetytu. Z drugiej strony odczuwam ekscytację całym dniem i najlepszym trekkingiem, jakiego do tej pory doświadczyłem w Chinach. Okolica faktycznie oferuje spore możliwości trekkingowe, lecz tu już potrzebne jest odpowiednie wyposażenie i czas na kilkudniową wędrówkę. Może następnym razem?

Patrząc na tempo, w jakim rozrasta się infrastruktura turystyczna w okolicy, mam obawy co do przyszłości tego miejsca. Póki co, ze względu na problematyczny dojazd, wciąż dociera tu relatywnie niewielu turystów (w kategoriach chińskich). Mimo to chyba wszyscy mieszkańcy Zhagany przekształcili swe domy w guesthousy, które zapewniają im dodatkowy zastrzyk finansowy. Z perspektywy lokalnej ludności napływ turystów oznacza napływ gotówki, więc narzekanie na utratę autentycznego klimatu wioski byłoby z mojej strony dość samolubne. Naturalnie, że wolałbym chłonąć to miejsce w ciszy i spokoju, bez elektrycznych busików wożących turystów po okolicy. Czy jednak byłoby to dobre dla mieszkańców Zhagany? Mam tylko nadzieję, że ruch turystyczny nie zostanie częściowo ukierunkowany w jakimś nowo powstałym, hotelowym molochu. Chciałbym, by wielką pętlę wciąż można było pokonać jedynie na własnych nogach, bądź na grzbiecie konia i nikt nie wpadnie tam na pomysł budowy normalnej drogi. Cały urok tej okolicy polega na jej względnej dzikości, oderwaniu od cywilizacji i braku sygnału w komórce. Oby pozostało tak jak najdłużej.

 


INFO PRAKTYCZNE

  • DOJAZD: Z południowego dworca autobusowego w Lanzhou trzeba złapać autobus do Diebu. Autobusy odjeżdżają o 08:40, 09:40 i 10:20. Czas podróży to 9 godzin, a cena biletu 140RMB (jeśli używacie WeChata do płatności – na dworcu będziecie musieli sięgnąć po gotówkę, lub liczyć na uprzejmość kasjera).
    Z Diebu do Zhagany dostaniecie się taksówką. Koszt to 80RMB
  • BILETY: 80RMB pobierane na drodze do Zhagany. Trzeba wysiąść z samochodu, kupić bilet i dopiero wtedy można jechać dalej.
  • NOCLEGI: Sprawa bardziej problematyczna, niż w większości miejsc w Chinach, gdzie istnieją normalne hotele. Tutaj wszystkie noclegi są kwaterami prywatnymi. Można próbować znaleźć coś już na miejscu, bądź skorzystać z czyjejś pomocy i dokonać rezerwacji za pomocą jednej z chińskich aplikacji. Jeśli w czasie podróży będziecie się zatrzymywać w jakimś hostelu, z pewnością da się to załatwić.
  • DODATKOWE: Nawet latem potrafi się zrobić naprawdę zimno, szczególnie w nocy. Miejcie to na uwadze pakując ubrania. Nawet jeśli nie chodzicie z kijkami, na wielkiej pętli z pewnością się wam przydadzą. Gdyby nie one, przekraczanie rzeczki po mokrych kamieniach w czasie ulewy mogłoby się skończyć dla mnie różnie. Cała trasa ma długość ok 26km, lecz nie jest w jakikolwiek sposób oznakowana. Powyżej mapa, choć tworzona z pamięci, na podstawie zdjęć satelitarnych i wizualizacji 3d. Link do Google Maps

 

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.