Podróże

DUNHUANG – Oaza Półksiężyca

on
9 sierpnia 2021

Gdy budzik wyrywa mnie ze snu o 04:30, a do uszu dociera kanonada kropli bombardujących szyby, trudno uwierzyć mi, że jeszcze tego samego dnia znajdę się na drugiej pod względem wielkości pustyni świata. Jeszcze kilka tygodni wcześniej byłem przekonany, że ze względu na sytuację wirusową w prowincji Guangdona w ogóle nie uda mi się latem opuścić Shenzhen. Szczęśliwie kryzys został zażegnany, umożliwiając mi realizację planu. Wyruszam na osiem dni do prowincji Gansu.

 

Prowincja Gansu znajduje się w północno-zachodnich Chinach i jest geograficznie jedną z bardziej z różnicowanych w kraju. Na północy podziwiać można pustynie Gobi i Badain Jaran, na południu na ponad 5500m wznoszą się góry Qilianm a na zachodzie jeszcze wyższe Ałtyn-Tag. Po przesiadce w Xi’an, ląduję w mieście Dunhuang na północnym-zachodzie prowincji. Dalej rozpościera się już tylko pustynia Gobi. Jest po 16:00 gdy docieram do swojego hostelu i zostawiam rzeczy w pokoju. Mimo iż nazwa „international” powinna zobowiązywać, nikt z obsługi nie mówi ani słowa po angielsku, nie dostrzegam też żadnych przejawów międzynarodowościowych w formie anglojęzycznych map itp. Z przyzwyczajenia wybieram łóżko w pokoju czteroosobowym, w końcu zawsze poznawałem w ten sposób fajnych ludzi. Tutaj nic tego nie zapowiada, gdyż jestem jedynym gościem w pokoju. Dopiero wieczorem okaże się, jak poważny błąd popełniłem, lecz nie wybiegajmy w przyszłość.

Jest już dość późno, więc postanawiam wykorzystać wieczór na wizytę nad słynnym Jeziorem Półksiężyca i znajdującej się przy nim świątyni. Dziki tłum kłębiący się przed kasami biletowymi dosadnie przypomina mi, że znajduję się w jednym z bardziej charakterystycznych miejsc w Chinach i dlaczego zawsze preferowałem urlop zagraniczny. Fakt zamknięcia granic dodatkowo zmotywował Chińczyków do turystyki lokalnej. Już na starcie przed moimi oczami przetacza się karawana wielbłądów obsadzonych turystami. Zdaje się nie mieć końca, a i początek wije się gdzieś w oddali. Jeśli ktoś odwiedzający oazę liczy na romantyczną przygodę na pustyni, już na starcie obdzierany jest ze wszelkich złudzeń. Obrazu dopełniają turystyczne helikoptery i paralotnie nieustannie krążące nad głowami gości.

Poza oazą, atrakcją są okoliczne wydmy, nazywane też Śpiewającymi Górami, które wznoszą się nawet 250m nad okolicę. Na jedną z nich – Mingsha Shan – można się nawet wdrapać. Opcja ta wliczona jest w cenę biletu wstępu, potrzeba więc jedynie trochę samozaparcia – fizycznego, lub mentalnego. Na zboczu ułożona jest drabinka sznurowa, która znacząco ułatwia wspinaczkę, lecz cieszy się zainteresowaniem zbliżonym do świątecznych wyprzedaży w Lidlu. Pozostaje więc droga zboczem, lecz tutaj potrzeba naprawdę dobrej kondycji. Czytując książki, w których bohaterowie w trakcie wędrówki przez pustynię muszą wdrapywać się na kolejne wydmy, nie do końca zdawałem sobie sprawę, jakie to uczucie. Tymczasem będąc w naprawdę przyzwoitej formie, stoję w połowie drogi i z trudem łapię oddech, czując jak mięśnie moich nóg płoną żywym ogniem. Wszechobecny kurz nie ułatwia sprawy i pustynię czuję już kompletem zmysłów. W końcu w ramach nagrody mogę usiąść wraz z tłumem zgromadzonym na szczycie i spojrzeć na oazę z góry. Alternatywą są wspomniane przeze mnie wcześniej helikoptery i paralotnie. Biorąc pod uwagę ich liczbę na niebie – dość popularną. Co w tym przypadku oczywiste, latanie dronem jest zabronione, więc moje ambitne plany biorą w łeb. Bezpośredni dostęp do wody również jest ograniczony ogrodzeniem znajdującym się kawałek dalej, więc nie da się uzyskać „pocztówkowych” zdjęć z odbiciem w wodzie.

Jak wynika z zapisów historycznych, jezioro nigdy nie wylało, ani nie wyschło, choć w latach 70 ubiegłego wieku, poziom wody znacząco spadł i wymagał interwencji ludzkiej. Jego wody są zasilane przez podziemne strumienie rzeki Danghe. Od tysiącleci oaza nie jest też zasypywana i jest to zasługa umiejscowienia i wysokości okolicznych wydm, wpływających na kierunek i siłę wiatru. Już w czasach panowania dynastii Han nad jeziorem stały jakieś budynki, lecz obecna konstrukcja jest tworem o zaledwie kilkudziesięcioletniej historii. Mimo wszystko dzięki unikalnemu otoczeniu całkiem nieźle radzi sobie z udawaniem o wiele starszej i sprawia pozytywne wrażenie, choć ze świątynią nie ma absolutnie nic wspólnego. Znajdziecie tu jedynie sklepiki z pamiątkami.

Opuszczając oazę w tłumie ludzi mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest to miejsce pod każdym względem wyjątkowe, z drugiej jednak strony komercjalizacja i liczba gości obdziera je z dużej części uroku. Z drugiej strony godzina otwarcia to 5 rano, więc istnieje szansa, że u bram stawią się wtedy jedynie prawdziwi pasjonaci. A może pomysłem jest przyjazd zimą, gdy w okolicy zamiast turystów pojawia się śnieg?

Tymczasem wieczorem wracam do mojego pustego pokoju i wita mnie widok trzech chińskich studentów oraz okrzyk „Hey bro! Are you from America?” z ust jednego z nich – siedzącego akurat na moim łóżku. I mimo faktu rozpoczęcia tego dnia po czwartej rano i perspektywie wczesnej pobudki dnia następnego, jest już po pierwszej, gdy odgłosy filmów na telefonach milkną i udaje mi się zasnąć. Wcześniej dochodzę jednak do wniosku, że w trakcie tej podróży bezwzględnie będę musiał pozmieniać noclegi na pokoje prywatne.

A w kolejnym wpisie odwiedzimy słynne Jaskinie Mogao, znane też jako Jaskinie Tysiąca Buddów, a także pojedziemy 200km w głąb pustyni do Miasta Duchów.

 


INFO PRAKTYCZNE

  • DOJAZD: Można próbować złapać autobus nr. 3 do Yuyaquan, bądź po prostu złapać taksówkę. Koszt za przejazd naturalnie jest zależny od miejsca, z którego wystartujecie, lecz na terenie miasta nie powinien być wyższy niż 20 RMB.
  • BILETY: Maj – Październik: 110 RMB // Listopad – Kwiecień: 55 RMB . Przy zakupie biletu potrzebny jest paszport. Bilet ważny jest przez trzy dni i uprawnia do wielokrotnego wejścia na teren parku.
  • GODZINY OTWARCIA: 05:00 – 20:30 (choć jeśli jesteście już na terenie parku, możecie zostać aż do zmroku. Ludziom zaczęto przypominać o konieczności opuszczenia obszaru ok. 22:00.
TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.