Felietony

YOUKE znaczy turysta

on
31 marca 2019

          Chińska turystyka to temat-rzeka, pełen meandrów i zdradzieckich wirów. O samych chińskich wyjazdach zorganizowanych wiem niestety o wiele więcej, niż bym pragnął. Nie dość, że nieustannie natykam się na nie podróżując po Azji i samym Kraju Środka – to byłoby jeszcze znośne – blisko 9 lat temu zostałem przeciągnięty na ciemną stronę mocy i dołączyłem do chińskiej wycieczki.

 

PODRÓŻ INNA NIŻ WSZYSTKIE

          To mroczne wydarzenie nie zostało podyktowane bynajmniej nagłym niedowładem umysłowym, lecz chęcią kompromisu. Chcieliśmy wraz z małżonką (wtedy jeszcze małżonką nie będącą) polecieć do Kambodży i wszystko byłoby wspaniale gdyby nie drobny szkopuł – Kiki bała się wyjazdu na własną rękę. Dla świętego spokoju postanowiłem nie wetować propozycji dołączenia do grupy zorganizowanej. Jak wiedzą wszyscy, którzy mnie znają, nie znoszę wyjazdów grupowych z całym ich harmonogramem i bieganiną między punktami do odhaczenia z listy, przetykaną wizytami w sklepach mających układy z przewodnikami. Wszystkie te aspekty podlane sosem chińskości nadały pięciu dniom podróży niepowtarzalny charakter. Niepowtarzalny o tyle, że nigdy z własnej woli go nie powtórzę.

          Pierwsze zdziwienie nastąpiło już pierwszego dnia, gdy udaliśmy się na posiłek. Wyobraźcie sobie, że lecicie do Francji i idziecie stołować się w polskiej restauracji. Każdego dnia aż do końca wyjazdu pochłaniacie schabowe, pomidorową, rolady itd. (w końcu wszyscy wiedzą, że grochówka najlepiej smakuje na placu Pigalle). Z wyjątkiem jednego dnia, gdy jako gwóźdź programu przedstawiony zostaje wieczór z kuchnią francuską, czyli posiłek w restauracji skrojonej w 100% pod turystów. Tak wyglądało to w ciągu całego wyjazdu – codziennie stołowaliśmy się w chińskich restauracjach prowadzonych przez chińczyków. Jedyną ucieczką było olanie posiłku i ruszenie na miasto, by spróbować czegoś lokalnego na własną rękę. W grupie jednak nikt nie wyrażał zainteresowania wychodzenia na własną rękę i po dotarciu do hotelu wszyscy twardo pozostawali w swoich pokojach.

          Ryku z przenośnego głośniczka chińskiego przewodnika staraliśmy się w miarę możliwości unikać, zwiedzając samotnie i jedynie stawiając się w punktach zbiórek w określonych godzinach. Nie byliśmy w stanie uniknąć za to sześciogodzinnej podróży autobusem z Angkor do Phnom Penh, którą nawet po latach wspominam w kategorii koszmaru. Jako że większość grupy była raczej dojrzała wiekowo, program rozrywkowy został skrojony pod nich. Po pięciu godzinach z wyśpiewywanymi przez emerytów w ramach karaoke marszami wojskowymi i innymi klasycznymi szlagierami, czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Po powrocie do domu, Kiki przyznała, że wyjazd indywidualny nie byłby jednak złym rozwiązaniem. A przecież nasza grupa była w gruncie rzeczy całkiem normalna i kulturalna.

 

CHINY PODBIJAJĄ ŚWIAT

          O chińskich turystach napisano już wiele z różnych zakątków świata. Niestety obok imponujących liczb dotyczących podróżujących osób i kwot pozostawianych przez nich w odwiedzanych krajach, przebijają wiadomości o innej naturze. Czynnikiem generującym problemy jest przeważnie brak zrozumienia, że za granicą nie obowiązują takie same zasady jak w Chinach, a powielanie niektórych zachowań krajowych spotka się z publiczną krytyką. Do świadomości masowego odbiorcy fakt ten zaczął chyba docierać jakieś sześć lat temu, gdy media obiegło zdjęcie ze świątyni w Luksorze, gdzie chiński nastolatek ozdobił mającą 3000 lat płaskorzeźbę napisem „Ding Jinhao tu był”. Odzew społeczeństwa był jednogłośny, zmuszając matkę chłopca do publicznych przeprosin za zachowanie syna, przynoszącego wstyd swojemu krajowi na arenie międzynarodowej.

          Publicznych przeprosin nie umieszczała nigdzie matka podróżująca ze swym synkiem do St.Petersburga. W trakcie zwiedzania Pałacu Katarzyny chłopiec poczuł naglące wezwanie natury, o czym powiadomił rodzicielkę. Ta nie zastanawiając się długo, wprawiła w konsternację pracowników i gości poruszających się w specjalnym obuwiu ochronnym, ściągając synowi spodnie by opróżnił pęcherz na posadzkę tam, gdzie akurat stał. Prawdopodobnie w historii pałacu był to pierwszy przypadek załatwienia potrzeb fizjologicznych w sali balowej.

          Doniesienia zza granicy pojawiają się dość regularnie. Nie tak dawno w tutejszych mediach głośno było o sprawie w Szwecji. Trzyosobowa rodzina (mężczyzna z dwójką starszych rodziców) pojawiła się w swoim hotelu o dzień wcześniej, niż wskazywała to ich rezerwacja. Postanowiła ze wszystkimi swoimi bagażami rozłożyć się w lobby i tak spędzić czas do kolejnej doby hotelowej, nie zważając na prośby pracowników hotelu o znalezienie innego lokum na tę jedną noc. Gdy ze strony turystów pojawiły się groźby słowne, w sprawę zaangażowano policję, która pomogła wystawić bagaże i ich właścicieli na ulicę. Całość nabrała teatralnego wymiaru, gdy matka mężczyzny położyła się na ziemi zawodząc i krzycząc po chińsku o pomoc, w czym akompaniował jej syn krzycząc „This is killing!”. Finalnie w całość zamierzał się rząd ChRL, który zażądał od strony szwedzkiej oficjalnych przeprosin w związku z… naruszeniem praw człowieka obywateli Chin. Wyświetlony ok 100 milionów razy film nagrany przez jakiegoś przechodnia stał się podłożem (kolejnej) dyskusji na temat zachowania turystów chińskich za granicami kraju. Warto zaznaczyć, że pojawiło się mnóstwo komentarzy względem rodziny krytycznych i popierających działania służb szwedzkich.

WOLNOĆ, TOMKU, W SWOIM DOMKU

          Skoro tyle dzieje się za granicą, jak sprawa wygląda w samych Chinach? Podobnie, lecz tutaj na pewne zachowania i incydenty przymyka się oko. I tak, jak bardzo wiele rzeczy może mi się nie podobać, nie mogę zapominać o fakcie, że to ja jestem tutaj gościem. Gdybym miał użyć dwóch słów do opisania lokalnego ruchu turystycznego, byłyby to „tłok i hałas”. Każda grupa (często w jednakowych czapeczkach) podąża posłusznie za przewodnikiem, na którego obowiązkowe wyposażenie składa się skrzeczący głośniczek z mikrofonem. Obecność jednej takiej grupy potrafi doprowadzić do szału, zaś w przypadku spotkania kilku trzeba bezzwłocznie kapitulować i uciekać.

       Skrzeczące głośniczki nie są zresztą potrzebne do emisji konkretnego poziomu decybeli i Chińczycy doskonale radzą sobie nawet bez przewodników. Kolokwialne „darcie ryja” jest wszechobecne i potrafi skutecznie obdzierać z uroku nawet najbardziej malownicze miejsca. Popularne są również skrzeczące radyjka, które głośno i skutecznie propagują lokalne osiągnięcia muzyczne.

          Zdarzają się też jednak przypadki, które obiegają krajowe wiadomości. Ostatnio niejakim trendem stało się wrzucanie monet do silnika samolotu. Paradoksalnie zabieg ma wg. osób czynnie w procederze uczestniczących zapewnić bezpieczny lot. W przeciągu 1,5 roku zdarzenie to miało miejsce już kilkakrotnie, za każdym razem powodując kilkugodzinne opóźnienia lotu i straty finansowe liczone w setkach tysięcy zł. O ile początkowo sprawcami byli starsi ludzie, którym z uwagi na wiek (ok 80lat) nie postawiono żadnych zarzutów, tak ostatnia sytuacja została spowodowana przez 28 letniego mężczyznę. Niestety skok ekonomiczny nie zawsze idzie w parze z równie dynamicznym skokiem cywilizacyjnym.

          Nierozłącznym elementem charakterystycznym dla ruchu turystycznego w Chinach jest masowość. Są święta, gdy po prostu wszyscy ruszają na wakacje i próba dostania się do co bardziej znanych miejsc w tym terminie jest w najlepszym wypadku niezbyt mądra. Mieszkańcom ChRL ten stan rzeczy wydaje się nie przeszkadzać, stąd w światowych mediach można znaleźć zdjęcia wypchanego do granic możliwości Wielkiego Muru, gdzie tłum porusza się ramię w ramię małymi kroczkami, nie posiadając nawet wystarczająco dużo miejsca, by wyciągnąć z aparat.

 

          Całość maluje się w dość mrocznych barwach i jeśli chodzi o populację nie zanosi się na zmiany. Jeśli chodzi o kulturę i kwestię obycia wierzę, że obecny stan rzeczy będzie stopniowo ulegał zmianie. Nie zapominajmy w jakiej sytuacji były Chiny w drugiej połowie XXw. i o fakcie, że ich obywatele podróżują po świecie względnie od niedawna. Podróże kształcą – nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Pytanie, ile czasu musi upłynąć, by zmiany stały się zauważalne.

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.