Poza Chinami

VIENTIANE – Buddha Park i Patuxai

on
3 lutego 2020

Miałem być w północnym Wietnamie. Sprawdziłem miejsca warte odwiedzenia i stworzyłem cały plan podróży, by finalnie zorientować się, że temperatura w Hanoi oscylująca w połowie stycznia w okolicach 20C nie jest przecież reprezentatywna dla rejonów górskich, które miały być moim gwoździem programu. Odmrażanie kończyn na rowerze, czy motorze przy temperaturach spadających w okolice zera i widoczności ograniczonej przez mgły nie wpasowuje się w mój obraz udanego samotnego wyjazdu, stąd konieczna była szybka korekta planów. Myśl o Laosie towarzyszyła mi już od zeszłorocznej wizyty w Birmie i rozmowy z jedną z dziewczyn podróżujących po Azji południowo – wschodniej, więc wybór nie był trudny.

 

Mój pierwszy dzień w Vientiane nosi znamiona rasowego kryminału – wielka suma pieniędzy, trup i kobieta w tarapatach. Miliony wchodzą do gry, gdy tylko rozmieniam na lotnisku 150 dolarów amerykańskich, otrzymując w zamian niecałe 1,5mln Kip. Wyrzućcie wszelkie poradniki typu „jak zostałem milionerem” i po prostu przyjedźcie do Laosu. Gdy docieram do hostelu z lotniska, na drodze wita mnie samochód policyjny, ambulans i grupka gapiów. Widzę leżącą nieruchomo kobietę, a kawałek dalej skuter. Wypadek – kwituje krótko mój kierowca. Mam nadzieję, że osoba leżąca na ziemi nie odniosła poważniejszych obrażeń, lecz gdy godzinę później opuszczam hostel, na miejscu wypadku znajduję wykonany sprayem obrys leżącego ciała. Po stolicy zaczynam poruszać się ostrożniej.

 

W największym mieście Laosu, będącym jego stolicą od 1975r. mam w sumie jeden dzień, rozbity na dwie części. Popołudniową – dzisiejszą i poranną, gdy po nocy spędzonej w autobusie z Pakse będę miał czas do godziny 14. Pierwszy dzień postanawiam wykorzystać więc na odwiedziny położonego ok 25km na południowy wschód od centrum Parku Buddy. Wsiadam do bardzo lokalnego autobusu z numerem 14 i po niecałej godzinie jazdy docieram na miejsce. Moje oczekiwania nie są zbyt wysokie, lecz w Vientiane nie ma po prostu zbyt wielu miejsc godnych uwagi. Park Buddy to obszar, na którym znajduje się zbiorowisko ponad 200 rzeźb buddyjsko-hinduistycznych, stworzonych przez niejakiego Luang Pu Bunleua Sulilata. Spacerując wśród nich, czy nawet patrząc na zdjęcia można odnieść wrażenie, że stoją tam od stuleci, tymczasem prawda jest zdecydowanie mniej romantyczna, jako iż żelbetowe konstrukcje powstały zaledwie 60 lat temu. Po prawej stronie wita mnie masywna budowla przypominająca kształtem dynię z wyrastającym z jej czubka drzewem i ustami potwora pełniącymi rolę drzwi wejściowych. Przy odrobinie wysiłku (rosnącego z każdym dodatkowym centymetrem wzrostu i w pasie) można po zaprojektowanych przez jakiegoś szaleńca schodach wdrapać się na górę, skąd roztacza się widok na cały obszar parku. Całość nie robi piorunującego wrażenia i wybrać się tu warto jedynie, jeśli ma się w stolicy trochę wolnego czasu. Rzeźby, choć często mocno surrealistyczne nie zapadają mi szczególnie w pamięć, jednak nie mogę też powiedzieć, bym czas przeznaczony na wizytę uważał za stracony. Godzina z nawiązką wystarcza do obejścia całego obszaru i powrót na przystanek autobusowy znajdujący się po drugiej stronie ulicy od bramy wejściowej.

Droga powrotna uzmysławia mi, że w Laosie wszystko faktycznie toczy się swoim tempem. Po dojechaniu do pierwszego przystanku silnik autobusu gaśnie i pozostaje w tym stanie przez kolejne pół godziny, póki do środka nie wchodzi trochę pasażerów. Czas spędzam na pogawędce z dwoma nowo poznanymi mnichami, którzy wracają właśnie do klasztoru i chętnie wykorzystują okazję, by poćwiczyć swój angielski. Jak się okazuje oboje uczęszczają na tutejszy uniwersytet, a pochodzą z tej samej wioski, gdzieś nieopodal granicy z Birmą. Gdy w końcu docieramy do dworca, słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi. Postanawiam udać się w okolice Patuxai, by zjeść w końcu jakiś sensowny posiłek i porobić zdjęcia po zmroku. Znajduję więc w sieci ponoć dobrą restaurację z lokalną kuchnią i kieruję się w jej stronę. Jest już po 17, gdy przechodzę przez bramę wejściową. Przed kolonialnym budynkiem jakiś mężczyzna podlewa trawnik, zaś sam przybytek sprawia wrażenie zamkniętego.

– Dzień dobry, czy dziś macie otwarte? – zagaduję nieśmiało.

– Tak, otwieramy o 17:00.

Upewniam się, spoglądając na telefon, wyświetlający właśnie 17:10. Pokazuję telefon mężczyźnie, a ten beztrosko wzrusza ramionami.

– W takim razie otwarte.

Wchodzę przez wskazane mi drzwi do pogrążonego w mroku pomieszczenia, gdzie nie zaczęto nawet przygotowań do przyjęcia jakichkolwiek klientów. Zdziwionego najwyraźniej moją obecnością mężczyznę niepewnie pytam o możliwość zjedzenia posiłku. Niezbyt kwapi się z odpowiedzią, więc dziękuję i opuszczam lokal. Gdyby nie fakt, że od rana niczego nie miałem w ustach, sytuacja wydałaby mi się zabawniejsza, lecz w tej chwili skupiam się jedynie na znalezieniu alternatywy.

W końcu po zmroku pojawiam się z powrotem w pobliżu Patuxai, czyli betonowego kolosa ewidentnie inspirowanego francuskim Łukiem Triumfalnym. Konstrukcja zbudowana w 1962 r. została wzniesiona z funduszy i betonu ofiarowanego przez Amerykanów na budowę nowego lotniska. Pomnik zyskał dzięki temu nieoficjalny przydomek „pionowego pasa startowego”. Obecnie za drobną opłatą można wejść na górę, by zobaczyć roztaczający się stamtąd widok, lecz nie jest to warte zachodu. Na jednej ze ścian wisi tabliczka informacyjna z dość oryginalnym jak na opis (mimo wszystko) zabytku fragmentem:

Z bliższej odległości robi jeszcze mniejsze wrażenie, przypominając betonowego potwora.

Nie jest tak źle i bardziej kłują w oczy liczne rurki fontanny wystające z wody sąsiedniej sadzawki, utrudniające zrobienie dobrego zdjęcia.

Wieczorem pojawia się ostatni element składowy kryminalnej układanki, czyli kobieta w tarapatach. W pokoju spotykam pewną Tajkę, która w Vientiane przebywa już od trzech dni i po kolejnych kilku wraca po prostu do Bangkoku. W trakcie rozmowy gdy próbuję dociec, dlaczego to sobie zrobiła. Okazuje się, iż ślepo założyła iż stolica musi mieć wiele do zaoferowania, więc kupiła bilet autobusowy, zapłaciła za niecały tydzień w hostelu z góry i teraz nie byłaby w stanie przemieścić się nigdzie dalej, jako że wciąż jest studentką o ograniczonych funduszach. Człowiek ponoć uczy się na błędach, więc choć This nauczyła się na własnym, tak Wy skorzystajcie z jej „pomocy” i sprawdzajcie zawsze dokładnie gdzie jedziecie. Vientiane z pewnością nie jest miejscem, wokół którego warto planować swój wyjazd, lecz o samym mieście napiszę jeszcze w ostatnim z opisów podróży po Laosie.

Tymczasem za tydzień zapraszam na górską drogę między Vientiane i Luang Prabang

TAGS
RELATED POSTS

LEAVE A COMMENT

MATEUSZ GOSTOMSKI
Shenzhen, CHINY

Cześć, jestem Mateusz i od ponad ośmiu lat mieszkam w Chinach. Jak wygląda Kraj Środka od środka i dlaczego nie wracam na stałe do Europy w ciągu najbliższych lat? Zostań i daj się zabrać do świata tak odmiennego od tego za oknem, że czasem aż trudno uwierzyć.